Mieliśmy potrzebę kompletnej niezależności
Aleksander Smolar w rozmowie z Łukaszem Bertramem

Mieliśmy potrzebę kompletnej niezależności

Fot. ze zbiorów Aleksandra i Ireny Smolarów

 

Aleksander Smolar (ur. 1940), politolog. Studiował ekonomię i  socjologię na Uniwersytecie Warszawskim, następnie asystent na Wydziale Ekonomii tej uczelni. Od 1971 r. na emigracji. Po rocznych studiach stosunków międzynarodowych w School for Advanced International Studies, The Johns Hopkins University pracownik naukowy Narodowym Centrum Badań Naukowych w Paryżu (do 2007 r.). Stypendysta m.in University of London, Woodrow Wilson Center w Waszyngtonie, New York University w Nowym Jorku. OD 1990 r. Prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego.  Współzałożyciel i wieloletni członek Zarządu Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych (European Council on Foreign Relations), oraz zastępca przewodniczącego Rady Zarządzającej i Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Uczestnik opozycji uniwersyteckiej w latach 60., więziony w okresie marzec 1968 – luty 1969. Redaktor naczelny kwartalnika „Aneks” i równolegle (w latach 1976–1980) rzecznik Komitetu Obrony Robotników za granicą. W latach 1989–1990 i 1992–1993 doradca premierów RP.

Łukasz Bertram, koordynator i redaktor Archiwum „Aneksu”, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant Instytutu Socjologii UW.

 

Od opozycji uniwersyteckiej, przez Marzec ’68 i więzienie, po emigrację – i „Aneks”. Inspiracje i pytania.

Łukasz Bertram: Był pan pomysłodawcą tytułu „Aneksu”, redaktorem naczelnym i jego publiczną twarzą. Chciałbym jednak zapytać najpierw o drogę, która doprowadziła pana do tej roli. W drugiej połowie lat 60. należał pan do kręgu młodych pracowników naukowych, coraz bardziej krytycznych wobec PRL-owskiej władzy. Jakie było podłoże takiego zaangażowania w pańskim przypadku?

Aleksander Smolar: Oboje moi rodzice, Grzegorz (Hersz) Smolar i Walentyna Najdus, byli przedwojennymi komunistami i przesiedzieli wiele lat w więzieniach II RP. Ich środowisko było dla mnie naturalne, przesiąknięte – wydawało mi się – szlachetnymi ideałami. Należałem do ZMP, później do Związku Młodzieży Socjalistycznej i do PZPR. Jednocześnie intelektualnie pozostawałem od bardzo wczesnych lat pod wpływem ludzi utożsamianych z rewizjonizmem, co w praktyce oznaczało działanie w ramach oficjalnego świata instytucji, ale z motywacjami coraz bardziej odległymi od oficjalnej ortodoksji. Coraz ważniejsze były dla mnie pojęcia takie jak tolerancja, pluralizm, demokratyzacja i liberalizacja. Uniwersytet Warszawski – ale do pewnego stopnia również uczelniana organizacja partyjna – były wówczas dość wyjątkowym miejscem względnej otwartości życia intelektualnego. Filozofia, historia, ekonomia na europejskim poziomie…

Również socjologia, która wtedy w Polsce przeżywała swój złoty wiek.

Oczywiście! Na ekonomii moimi profesorami byli tacy uczeni jak Oskar Lange, Witold Kula, Włodzimierz Brus. Na socjologii zaś, którą również studiowałem: Stanisław i Maria Ossowscy, Julian Hochfeld, Stefan Nowak, Zygmunt Bauman. Ale ta żywotność dotyczyła nie tylko nauki, lecz także polityki, na ile można było ją uprawiać. Nie będę tu mówił o wielkiej roli, wykraczającej daleko poza uniwersytet i nawet Polskę, uczonych „rewizjonistów” na czele z Leszkiem Kołakowskim. Najmłodsze pokolenie, wstępujące na Uniwersytet w połowie lat 60., miało już za sobą doświadczenie animowanego przez Adama Michnika Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności; ja współorganizowałem uniwersytecki Dyskusyjny Klub Polityczny, zainicjowany przez Karola Modzelewskiego w 1962 r. Przed samym Marcem, poza udziałem w różnych inicjatywach formującego się środowiska młodzieży opozycyjnej, uczestniczyłem w spotkaniach dyskusyjnych grona młodych asystentów, do którego należeli m.in. Jakub Karpiński, Jadwiga Staniszkis, Winicjusz Narojek, Waldemar Kuczyński, Marcin Król, Andrzej Mencwel i jedyny student: Jan Tomasz Gross.

Co stanowiło o ideowym charakterze tej grupy?

Łączył nas sprzeciw wobec narastającej atmosfery represji, zacieśniającej się cenzury. Nasza krytyka PRL-u opierała się na humanistycznej, liberalnej w sensie politycznym wersji socjalizmu, na proteście przeciw różnym formom niesprawiedliwości, ale również na afirmacji urynkowienia gospodarki. Nie sądzę jednak, aby którejkolwiek z tych osób przychodziła wówczas do głowy możliwość odbudowy gospodarki opartej na własności prywatną. Choć tyle nas łączyło w sprawach podstawowych, były na pewno między nami różnice. Zapewne Jakub Karpiński i Marcin Król byli bardziej liberalni od reszty. Ja z kolei byłem bardzo krytyczny wobec radykalizmu „Listu otwartego” Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, wobec używanego przez nich języka rewolucyjnego marksizmu. Skądinąd podziwiałem ich i byli mi oni bliscy. Ich „List” reprezentował bardzo wówczas rzadką krytykę PRL-owskiej rzeczywistości od strony radykalnie lewicowej, nawiązując do antystalinowskiej tradycji komunistycznej; ja reprezentowałem dominującą, jak sądzę, w kręgach niezależnej inteligencji krytykę ze strony przeciwnej: coraz bardziej liberalnej i demokratycznej, chociaż rewizjonistyczne złudzenia pozostawały gdzieś tam w tle.

Skąd jednak w pańskim przypadku samo zaangażowanie w wymiarze nie tylko myślenia, lecz także działania? Jak pan postrzegał rzeczywistość polski gomułkowskiej?

Potrzeba zaangażowania w sprawy publiczne na pewno należała do dyspozycji wyniesionych z domu, jako warunek godnego życia. Natomiast kierunek był zdeterminowany narastającym od czasów szkolnych krytycyzmem – już przed 1956 r. coraz więcej było wiadomo o zbrodniach dyktatury. Wejście do organizacji oficjalnych było wynikiem mojego przekonania, że nie ma możliwości publicznego działania poza nimi, ale też i wiary, iż stwarzają one pewien obszar wolności, który należy wykorzystywać. Tyle że wraz z upływem lat trudno było nie dostrzec, iż ten obszar się zawężą. Ekipa Gomułki poszukiwała legitymizacji nie w obietnicy lepszego społeczeństwa, lecz w „małej stabilizacji”. Równolegle z narastającymi problemami gospodarczymi oraz odczuwalnym regresem swobód, wzrastało też znaczenie komunistycznej wersji nacjonalizmu, której symbolem stał się Mieczysław Moczar. Ważny był tu również pokoleniowy bunt młodszych aparatczyków przeciwko starym działaczom o rodowodzie KPP-owskim, wyznającym jeszcze, choćby nominalnie, zasady marksizmu i internacjonalizmu.

Pan wówczas był członkiem tej samej partii. Jak wtedy traktował pan tę przynależność do PZPR: jeszcze jako wartość samą w sobie – czy raczej partia była już tylko jedyną dostępną platformą działania, którą należało wykorzystać?

Uważałem, że działalność polityczna może mieć miejsce tylko w ramach systemu, a partia była właśnie naturalnym obszarem dla tych, którzy pragną coś zmienić. Temperament popychał mnie ku działaniu, a moje poglądy pozostawały pod wpływem szczególnego optymizmu historiozoficznego. Ów optymizm najlepiej chyba wyrażała szeroko wówczas rozpowszechniona teoria konwergencji – może najbardziej wpływowa ideologia lat 60. i 70. Głosili ją tak różni ludzie jak holenderski ekonomista Jan Tinbergen, pierwszy noblista w dziedzinie ekonomii, oraz wybitny fizyk radziecki Andriej Sacharow, zbuntowany przeciwko władzy komunistycznej. Założenia tej teorii polegały mniej więcej na tym, że świat nieuchronnie zmierza ku integracji dwóch wrogich bloków na płaszczyźnie socjalizacji kapitalizmu i demokratyzacji socjalizmu.

Zakładam, że nie była to jedyna refleksja, która stanowiła wówczas dla pana szerszą inspirację intelektualną. Jak już powiedzieliśmy, lata 60. były pod tym względem niezwykle żywą epoką, również w Polsce.

Moimi podstawowymi lekturami ekonomicznymi były prace Oskara Langego, Michała Kaleckiego i Włodzimierza Brusa, którego byłem asystentem. Brus nie był tak wybitnym ekonomistą jak ci pierwsi, ale charakteryzowała go wielka inteligencja i charakter. W okresie stalinizmu mocno nagrzeszył jako młody radykał, ale ja go pamiętam z późniejszych czasów, pamiętam jego godność i odwagę. Gdy i nade mną zbierały się czarne chmury, powtarzał mi często: „Trzeba umieć płacić za to, w co się wierzy”.

Książką, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie w czasie studiów było „The Political Economy of Communism” Petera Wilesa, błyskotliwego, ale dziś już zapomnianego ekonomisty brytyjskiego. Był on zdecydowanym antykomunistą i równocześnie dawał wyraz pesymistycznemu przekonaniu, wówczas wciąż jeszcze rozpowszechnionemu, że komunizm zwycięży. Uważał bowiem, że jest to system co prawda nieefektywny, ale jest w stanie narzucić takie tempo wzrostu gospodarczego, które tę nieefektywność zrekompensuje.

Od strony moich zainteresowań socjologicznych dominowali Stanisław Ossowski i Julian Hochfeld. Sporo też czytałem wielkich Amerykanów: Talcotta Parsonsa, Roberta K. Mertona i dwóch wybitnych Europejczyków: Raymonda Arona – jego książki o współczesnym społeczeństwie, o zaczadzeniu intelektualistów – oraz Ralfa Dahrendorfa. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie książka Dahrendorfa „Klasa i konflikt klas w społeczeństwie przemysłowym”. Obu miałem okazję dość dobrze poznać w latach emigracji. U Arona pracowałem przez wiele lat w jego instytucie w Paryżu, Dahrendorfa poznałem bliżej w Instytucie Studiów nad Człowiekiem (IWM) w Wiedniu, którym kierował mój przyjaciel Krzysztof Michalski.

Były jeszcze zapewne lektury pozanaukowe.

Silny wpływ wywarli na mnie George Orwell i Milovan Dżilas, oczywiście również Aleksander Sołżenicyn i inni wielcy Rosjanie. Z Polaków przede wszystkim Czesław Miłosz; zarówno jego poezja, jak i proza. Trzeba tu jeszcze podkreślić, że o świecie wiedziałem dużo. Dość często jeździłem na Zachód, regularnie słuchałem Radia Wolna Europa, a dzięki pozycji rodziców miałem dostęp do Biuletynu Specjalnego PAP (rozsyłanego członkom establishmentu i zawierającego m.in. przedruki z prasy zagranicznej), „Kultury” paryskiej i książek Instytutu Literackiego.

Pod koniec 1966 r. zamyka się dla pana możliwość działania w partii, zostaje pan bowiem z niej wyrzucony – po słynnym wykładzie Leszka Kołakowskiego w rocznicę Października 1956, na którym skrytykował on całokształt polityki władz w ostatniej dekadzie. Co dla pana oznaczał ten moment?

Dość długo czułem się już obco w PZPR i nie mogłem się określać mianem „rewizjonisty”, bo rewizjonizm to przecież ruch schizmatycki, działający wewnątrz partii. Zostałem wyrzucony po tym, jak na posiedzeniu uniwersyteckiej organizacji partyjnej w grudniu, w obecności dwóch członków kierownictwa PZPR – Stanisława Kociołka i Andrzeja Werblana – mówiłem w obronie Kołakowskiego językiem brutalnie szczerym, świadomy konsekwencji. Z uniwersytetu jednak mnie nie wyrzucono. Co więcej, przez nieuwagę w tym samym czasie przedłużono mi kontrakt asystencki. Wówczas przestrzegano jeszcze pewnych form.

Niedługo potem „zdarzył się” Marzec, który dla wielu osób zaangażowanych w opozycję uniwersytecką był ogromnym szokiem. Pan już dzień po słynnym wiecu 8 marca 1968 r. trafił do więzienia, by opuścić je w lutym roku następnego. Jak opisałby pan swoje ówczesne refleksje i emocje?

Rozmiary represji i język nienawistnej propagandy szokowały. Jednakże brutalny antysemityzm aparatu partyjnego nie był dla mnie zaskoczeniem, bo wiele o nim wiedziałem dzięki ojcu, który zajmował się sprawami żydowskimi jako wieloletni przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce. Natomiast już w więzieniu zastanawiałem się nad możliwością przyszłego działania w sprawach publicznych w Polsce osób takich jak ja. Nie dlatego, abym dramatycznie przeżywał uwięzienie. Znosiłem je dobrze; od pierwszego dnia, gdy odmówiłem składania zeznań, miałem poczucie wewnętrznego spokoju. Nie miałem jednak złudzeń: ujawniony w Marcu antysemityzm, jego rozległość, to nie był tylko problem oficjalnej propagandy i czystek. Kampania ta znajdywała zrozumienie, żeby nie powiedzieć poparcie, w szerokich grupach społecznych. Za jej sprawą niektórym środowiskom w partii udało się nawiązać kontakt przynajmniej z częścią społeczeństwa i przerzucić na Żydów odpowiedzialność za zbrodnie komunizmu. I przez to czułem, że tacy ludzie jak ja nie mogą zajmować się działalnością publiczną, nawet ze świadomością nieuchronnie wysokich kosztów.

Gdyż naraża to każdą inicjatywę opozycyjną na zduszenie przez władzę za pomocą napiętnowania jej jako „żydowskiej”?

 To był jeden wymiar, można powiedzieć polityczny, drugi miał charakter czysto osobisty – wynikał z poczucia utraty legitymizacji, czy prościej mówiąc – z obcości, którą zacząłem intensywnie odczuwać. Mała migawka: po wyjściu z więzienia poszedłem na swój wydział, wówczas ulokowany w Pałacu Kazimierzowskim. Musiałem odebrać papiery po wyrzuceniu mnie z uczelni. Mijałem wielu pracowników wydziału – i zdawali się mnie nie dostrzegać.

Przyjaźniłem się wtedy z Januszem Szpotańskim (siedzieliśmy przez kilka miesięcy w jednej celi). Powiedział mi kiedyś: „W czasie wojny przynajmniej po drugiej stronie muru getta byli jacyś przyzwoici ludzie. Dziś trudno ich znaleźć”. To była oczywiście gruba przesada. I nie miał on na myśli barier rasowych – chodziło o osamotnienie ludzi o naszych poglądach. On też pierwszy, namawiając mnie do wyjazdu, opowiedział mi popularny wówczas dowcip: „Kto zostałby w Polsce, gdyby otworzono granice?”.

Kilku niezdecydowanych Żydów…

No właśnie. W każdym razie, to osamotnienie oraz poczucie, że nie mam tu nic sensownego do zrobienia, leżało u podstaw mojej decyzji o wyjeździe z kraju, do czego doszło w lutym 1971 r. Podkreślam: decyzji. Nie czułem się do emigracji zmuszony. Dokonałem wyboru. Niełatwego i dwuznacznego. Adam Michnik, z którym bardzo się przyjaźniłem, powiedział mi wtedy: „Masz szczęście, że Jacek i Karol jeszcze nie wyszli z więzienia”. Miał on na myśli ich prawdopodobną ocenę mojej decyzji. Rozumiałem te słowa. Nie widziałem jednak żadnej koncepcji sensownego i pożytecznego dla mnie życia w PRL. To nie był problem strachu, ani też ambicji, które by uzasadniały wybór lepszego świata. W ówczesnych warunkach, gdy zdefiniowałem swoją sytuację, wybór, choć trudny, nasuwał się sam.

Co ciekawe, jedynymi osobami z grona znajomych, które uważały, że na emigracji mogę odegrać pożyteczną rolę i zadawały mi pytania, co będę teraz robił dla Polski, byli dwaj moi konserwatywni przyjaciele: Wojciech Karpiński i Marcin Król. Formułowali swoje pytania jako oczywiste, podczas gdy ja nawet o tym nie myślałem.

Z jakimi więc planami wyjeżdżał pan z kraju?

Myślałem przede wszystkim o nieprzeczytanych książkach i o powrocie do nauki. Na samym początku miałem zresztą udać się do USA, ale ostatecznie wylądowałem we Włoszech, w bolońskiej filii Szkoły Stosunków Międzynarodowych Johns Hopkins University, skąd przeniosłem się do Londynu, a w 1973 r. do Paryża, gdzie zacząłem pracować w Centre national de la recherche scientifique u wielkiego uczonego i mądrego człowieka Raymonda Arona. Odwiedzałem też mojego brata i bratową w Uppsali. Tam powstało dość aktywne środowisko emigrantów marcowych, którzy zastanawiali się, co dalej. Oprócz Gienka i Niny był tam m.in. Krzysztof Dorosz. W naszych spotkaniach uczestniczył też Jan Gross, który przyjeżdżał ze Stanów. Pojawiły się pomysły wydawania pisma, ale z początku myślano o czymś bieżącym, informacyjnym.

Uważałem, że to nie ma sensu, zarówno ze względów praktycznych (utrudniony kontakt z czytelnikiem krajowym), jak i strategicznych. Według mnie należało postawić na młodą inteligencję i studentów, a w nas widzieć wyłącznie pośredników między nimi a myślą zachodnią. Żadnej ideologii, prozelityzmu, nikogo nie pouczać, ale ułatwiać dostęp do ważnych nurtów zachodniej refleksji filozoficznej, socjologicznej, ekonomicznej. Rozważaliśmy różne warianty tytułu i ostatecznie stanęło na „Aneksie” (przez chwilę zastanawialiśmy się nad „Suplementem zagranicznym”). „Aneks” – czyli dodatek do rzeczy ważniejszych, dziejących się w Polsce. Coś, co podkreślało naszą z założenia skromna rolę. Była w tym pokora uchodźców, którym nikt w Polsce nie przyznałby tytułu „emigrantów politycznych”, ale też realizm ludzi, którzy znali Polskę, a nie wyimaginowany kraj ze snów starych emigrantów powojennych.

Ale skąd w ogóle decyzja, by wbrew tym wcześniejszym wątpliwościom i oporom, podjąć się takiej roli?

Jeżeli chodzi o mnie, to doszedłem do tego mimo wahań i zmagań wewnętrznych. Rok w Bolonii, w całkowitej niemal samotności, był czasem refleksji o tym, co dalej, co mam robić ja sam, co robić mogą środowiska nowej emigracji. Prawdę mówiąc, na moją decyzję mniejszy wpływ miały jakieś kalkulacje polityczne, większy zaś poczucie obowiązku wobec przyjaciół i – ogólniej – ludzi aktywnych i odważnych w kraju.

artykule wstępnym do pierwszego numeru „Aneksu” pisaliście państwo, że linią redakcyjną pisma ma być właśnie wiara w konieczność budowania racjonalnej refleksji nad różnymi tradycjami czy ideologiami. Jednocześnie redakcja deklarowała, że większości jej członków najbliżej jest do idei socjalistycznej. W tym numerze, składającym się z samych przedruków, to był jedyny „autorski” tekst, choć opublikowany anonimowo. Czy jego powstawaniu towarzyszyły jakieś kontrowersje?

Ten artykuł miał dramatyczną historię. Wersja opublikowana, a właściwie dołączona do tego numeru, nie jest bowiem pierwotną. Tamtą pierwszą pisałem w oparciu o prostą tezę o konieczności redefinicji podstawowych podziałów społeczeństwa polskiego. Twierdziłem, że podstawowa granica nie przebiega między krajem a emigracją, tylko między zwolennikami dyktatury a tymi, którzy się jej sprzeciwiali. Poza stroną merytoryczną był to zabieg, który miał nas na powrót związać z Polską, uzasadnić nasze przedsięwzięcie. Posłaliśmy „szczotkę” pierwszego numeru do kraju, by mogli zapoznać się z nim nasi przyjaciele – i z powrotem przyszły, za pośrednictwem Romana Zimanda, kategoryczne żądania usunięcia wstępu. Pamiętam, że Zimand powoływał się m.in na bliskich nam skądinąd Jakuba Karpińskiego i Karola Modzelewskiego. Okazało się, że nasi uważni czytelnicy obawiali się, że proponowana przeze mnie linia podziału sugerować mogła, że opozycja w kraju była w istocie „żydowska”. Zastąpiliśmy więc wstępniak nowym, a stary wycinaliśmy wraz z żoną żyletkami z gotowego nakładu, czując obrzydzenie i upokorzenie.

Jak działał „Aneks” w tych pierwszych latach, kiedy pan z żoną mieszkał we Francji, a pański brat i bratowa w Szwecji, a od 1975 r. w Londynie?

W naturalny sposób zrodził się podział pracy. Centrum organizacyjno-administracyjne, czyli przygotowywanie druku, dystrybucja – a później i wydawanie książek – przenosiło się wraz z moim bratem i jego żoną (ze Szwecji do Anglii), natomiast redakcyjne wędrowało wraz ze mną i Ireną, bo na pewien czas przenieśliśmy się do Aix-en-Provence, gdzie dostałem pracę na uniwersytecie, a Irena kończyła doktorat z ekonomii. Później ja wróciłem do Arona, do Paryża, a Irena znalazła się w najlepszym centrum myśli ekonomicznej we Francji, które po różnych transformacjach dzisiaj nazywa się Ecole d’économie de Paris, gdzie pracuje jako profesor do dziś. Oczywiście ten podział pracy nie był tak ostry i cały czas byliśmy w stałym kontakcie listownym i telefonicznym. To była prawdziwa redakcja. Dalej byli ludzie związani z „Aneksem”, jak Krzysztof Dorosz, Jan Gross, Irena Grudzińska-Gross, no i kolejne koncentryczne kręgi przyjaciół rozsianych po świecie, którzy pisali, doradzali, tłumaczyli.

Pamiętam jak w pierwszym, bardzo chudym okresie zbierałem z Ireną pudła kartonowe przed sklepami, pakowaliśmy w nie drukowane wówczas w Paryżu „Aneksy” i zanosiliśmy na pocztę. W ogóle trudno wyobrazić sobie, jak trudne to było przedsięwzięcie w ówczesnych warunkach: praca zawodowa, małe dzieci, nieustanne kontakty z przyjaciółmi w kraju i z Londynem, redagowanie tekstów (często źle przetłumaczonych czy napisanych). Ogromna część tej pracy spoczywała na barkach Ireny, która zawsze była człowiekiem cienia, a o jej roli w tym naszym polskim przedsięwzięciu – wykraczającym daleko poza „Aneks” – mało osób wiedziało i wie.

We Francji i Wielkiej Brytanii zetknęliście się państwo nie tylko z emigracją pomarcową, ale również z tą starszą, powojenną. Jak wyglądały wzajemne stosunki tych dwóch formacji polityczno-pokoleniowych?

Funkcjonowaliśmy w różnych polskich środowiskach. Ważną rolę w naszym życiu paryskim odgrywali polscy pallotyni ze wspaniałą postacią o. Józefa Sadzika. Na debaty i spotkania tam organizowane przychodził najciekawszy polski Paryż. Z kraju przyjeżdżali i występowali wybitni intelektualiści i ludzie kultury. Dla mnie ważnym punktem odniesienia była również Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Spotykałem się z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, który namawiał mnie do współpracy. Długo dość się wahałem (moje problemy z Polską). Do współpracy z RWE dałem się przekonać dopiero Adamowi Ciołkoszowi – wielkiej postaci emigracyjnej PPS. Spotkanie jego i Lidii Ciołkoszowej było dla mnie wzruszające, ale jednocześnie wydawali mi się oni, przy całej ogromnej klasie i oddaniu sprawie polskiej, kompletnie anachroniczni. Jak wtedy, gdy Ciołkosz podniesionym głosem deklarował: „Uważam, że nadszedł czas rewolucji proletariackiej w Polsce!”. Skóra mi cierpła, a przecież, abstrahując od języka, miał rację, gdy się pomyśli o istotnym wymiarze „Solidarności”.

Od tego czasu regularnie występowałem w RWE, czasami też jeździłem do Monachium. Odegrałem też pewną rolę – na prośbę dyrekcji amerykańskiej – znacznie później, bo w okresie przejściowym, po zwolnieniu Zdzisława Najdera z kierowania sekcją polską w 1987 r. Zorganizowałem w Monachium dla potrzeb swoistej psychoterapii polskiej redakcji spotkanie z gronem „autorytetów”, z udziałem m.in Jerzego Giedroycia, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Bogusława Wierzbiańskiego, Lidii Ciołkoszowej, a z nowej emigracji Jakuba Karpińskiego i Waldemara Kuczyńskiego. Współpracowałem też z Głosem Ameryki, BBC i radiem francuskim. Wśród emigracji londyńskiej miałem mało kontaktów i w ogóle mnie do nich nie ciągnęło.

A Jerzy Giedroyc i krąg „Kultury” paryskiej?

Z nimi kontakt był oczywiście niezwykle ważny. Giedroyc nie traktował nas jak konkurencji, wręcz przeciwnie, uważał, że „Aneks” to inicjatywa nowego pokolenia, którą warto popierać. Był nam bardzo życzliwy. Gotów był też sfinansować parę pierwszych numerów pisma. Miałem dla jego wielkiego dzieła mnóstwo podziwu i niezwykle szanowałem samego Giedroycia za charakter, upór, pracowitość, oddanie Polsce – wobec której miał zarazem bardzo krytyczny stosunek – i za to, że potrafił do tej swojej arki Noego przyjmować ludzi, którym prywatnie nie umiał wybaczyć różnych rzeczy. Bardzo uważnie słuchał i znacznie mniej mówił. Posługiwał się krótkimi zdaniami, często były to swoiste polecenia: trzeba pomóc temu i temu, załatwić to i to, nawiązać kontakt z takim to środowiskiem w kraju X czy Y. Takie listy-polecenia otrzymywałem jeszcze po 1989 r., kiedy byłem doradcą Tadeusza Mazowieckiego.

Interesującym doświadczeniem był wywiad, który przeprowadziłem z Giedroyciem pod koniec 1974 r. Nie był on jeszcze wówczas oblegany takimi propozycjami. Rozmowa była bardzo interesująca i o wielu rzeczach Giedroyc mówił niezwykle szczerze. I w końcu nie pozwolił na jej opublikowanie. Zasadniczy wpływ miał tu Herling, który uważał, ze Giedroyc za bardzo się w nim odsłania. Po 12 latach – w 40. rocznice powstania Kultury i Instytutu Literackiego – poprosiłem Giedroycia, aby tekst rozmowy pozwolił opublikować. Tak też się stało i wywiad – swoisty już dokument historyczny – został zamieszczony w nr 44. „Aneksu” z 1986 r.

Nie mogę powiedzieć, abym miał bliskie stosunki osobiste z Giedroyciem, przyjaźniłem się natomiast z Konstantym „Kotem” Jeleńskim i Józefem Czapskim, którzy należeli do kręgu „Kultury”. Widywaliśmy się też regularnie z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, gdy przyjeżdżał z Neapolu do Paryża. Prowadziliśmy długie, często pasjonujące rozmowy o Polsce, Rosji, świecie, o warszawskiej inteligencji i emigracji.

Czy „Kultura” jako pismo była jakąś inspiracją dla formuły „Aneksu”?

Nam zależało, by robić coś, co w żadnym wypadku nie będzie pokrywało się z działalnością „Kultury”, czy też z nią konkurowało. Czułem odrębność pokoleniową, różnice wrażliwości. Wyczuwało się też – mimo ich ogromnej wiedzy na temat tego, co się w Polsce działo – że nigdy w PRL nie byli. No i mieliśmy potrzebę kompletnej niezależności.

Jedyny przypadek większej rozbieżności, a nawet konfliktu, zdarzył się już po wprowadzeniu stanu wojennego. Giedroyc i Herling-Grudziński uważali, że polskie centrum myśli i czynu powinno się znów przenieść za granicę. Widzieli w emigracji stary-nowy ośrodek „polskiej sprawy”, zaczyn jej kolejnego odrodzenia. Ja byłem konsekwentnie przekonany, że nasza działalność – i szerzej emigracji – jest i być powinna podporządkowana inicjatywom płynącym z kraju. Chociaż widzieliśmy dla siebie istotną rolę w przezwyciężaniu zamknięcia, pewnego prowincjonalizmu w myśleniu środowisk intelektualnie i politycznie aktywnych w kraju. Herling dość ostro moje poglądy zaatakował na łamach pisma solidarnościowej emigracji, „Kontakt”.

Obracali się państwo nie tylko w kręgu emigracyjnym, lecz także wśród intelektualistów zachodnich i dysydentów z innych krajów socjalistycznych. Z kim te kontakty były najżywsze i najmocniejsze?

Miałem bardzo silne związki z liberalno-konserwatywnym środowiskiem Raymonda Arona (w tym z Pierre’em Hassnerem, Jean-Claude’em Casanovą i Alainem Besançonem); z katolickim miesięcznikiem „Esprit”, którego członkiem redakcji byłem przez 20 lat, redagowanym przez wybitnych intelektualistów (bardzo zainteresowanych Polską) Jean-Marie Domenacha i Paula Thibauda; z londyńskim „Surveyem”, wydawanym przez Leopolda Łabędzia, wybitnego i zapomnianego rycerza zimnej wojny. Również częste kontakty ze Zbigniewem Brzezińskim miały wpływ na ewolucję pisma, na wybór tematów i nawet na dobór konkretnych tekstów. Przyjaźniliśmy się też z Pavlem Tigridem, Nataszą Gorbaniewską, Jacques’em Rupnikiem, Pierre’em Kendem…

Gdy zaś przyglądał się pan z oddalenia krajowi – jaki on się panu wydawał w pierwszej połowie lat 70.?

Trudno mi odtwarzać z dzisiejszej perspektywy ówczesne nastroje i wyjść tu poza banał. Początek epoki Gierka, po grudniu 1970, to był czas łagodzenia obyczajów władzy, ograniczenia represji i równocześnie stopniowej budowy podstaw przyszłej opozycji. Żyłem wówczas na stałe podłączony do Polski przez Wolną Europę, prasę, kontakty z ludźmi, którzy wyjeżdżali za granicę. Adam Michnik znacznie później, pod koniec lat 80. zarzucał mi, że patrzę na to, co się dzieje w Polsce, na to, co oni robią, okiem zdystansowanego paleontologa. Zarzuty podobne, chociaż inaczej nieco formułowane, słyszę do dzisiaj. Wydaje mi się, że ta pretensja zawierała też niezamierzony komplement. Może był to wpływ Raymonda Arona, którego nie tylko prace filozoficzne czy socjologiczne, ale i bieżące analizy podziwiałem. Niezależnie od sympatii, utożsamiania się i podziwu dla przyjaciół starałem się zachować niezależność i zdolność krytycznego osądu. Często też przypominałem sobie zdanie Orwella: „Dostrzeżenie tego, co przed nosem, wymaga stałego, wytężonego wysiłku”. Starałem się zawsze o pewien dystans, nie stroniłem od okazywania ambiwalencji, dostrzegania złożoności materii społecznej i politycznej. I oczywiście, patrząc z daleka, obraz, który widziałem, nie był tak nasycony emocjami, doświadczeniem codziennych trosk i niepowodzeń.

Czy było jednak coś, co szczególnie pana wówczas poruszało? Dla krajowej opozycji to był czas wielu przewartościowań.

W tamtym okresie czymś, co mnie bulwersowało, było zbliżenie wielu moich przyjaciół ze środowiska „komandosów” z Kościołem, Klubem Inteligencji Katolickiej, „Więzią” i „Znakiem”. Oczywiście służyło to przerzucaniu mostów, łączeniu obcych sobie dotąd środowisk, pozwalało na odkrywanie nowych światów. W tym okresie spotkałem się również z Tadeuszem Mazowieckim oraz z Krzysztofem Śliwińskim, którzy mogli wyjeżdżać z kraju i próbowali tłumaczyć mi swój punkt widzenia na ten proces. Docierały do nas również taśmy nagrane przez naszych przyjaciół z ich interpretacjami. Dla mnie jednak ich postawa trąciła neofityzmem. Za to samo krytykowałem również książkę Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog”, gdy rozmawialiśmy w Paryżu w 1976 r., przed samym jej opublikowaniem.

Można powiedzieć, że żywił pan obawę, że pańskie środowisko w Polsce traci w ten sposób jakąś tożsamość, swoistość?

Dla ludzi tej formacji katolickiej, dla Tadeusza Mazowieckiego, Jacka Woźniakowskiego, którego widywałem dość często, Jerzego Turowicza, którego poznałem w Oksfordzie, miałem ogromny szacunek i podziw. Dzięki nim dużo się nauczyłem. Jednak w postawie wielu przyjaciół – również w książce Michnika – widziałem pokusę, aby własną niewiarę postrzegać jako rodzaj upośledzenia. Psychologicznie postawę tę rozumiałem, ale była ona dla mnie nie do przyjęcia. Uważałem zresztą, że ten aspekt ówczesnego zbliżenia nie pozwalał na uformowanie się myśli w pełni niezależnej, otwartej, tolerancyjnej – ale świeckiej. Dzisiaj myślę, że w tej ocenie był brak realizmu.

Pamiętam, gdy Raymond Aron, gdzieś w 1975 r., w jednej z długich rozmów, jakie z nim prowadziłem, powiedział, że myśl prawicowa w istocie we Francji zanikła – została skompromitowana przez doświadczenie petainizmu – dzisiaj sytuacja jest już zupełnie inna.

Myślę, że podobnie doświadczenie komunizmu przyczyniło się do głębokiego kryzysu myśli lewicowej i jakiejkolwiek poważnej myśli laickiej w wymiarze społecznym. Kryzys ten, który wykracza daleko poza Polskę i poza świat zdominowany w przeszłości przez ZSRR, ma wiele innych przyczyn (kryzys państwa opiekuńczego, problemy z globalizacją, waga w dzisiejszym świecie poszukiwania korzeni i polityki tożsamości, m.in. w związku z wielkimi ruchami migracyjnymi). W Polsce dochodzi do tego siła katolicyzmu i jego tradycyjne więzi z tożsamością narodową, oraz zniszczenia spowodowane przez PRL. Mamy narastający antyklerykalizm, ale trudno dostrzec poważną pozytywną alternatywę w wymiarze społecznym, jeżeli chodzi o katolicki system wartości.

To zbliżenie znajdzie swoje odzwierciedlenie również na łamach „Aneksu” w latach 1976–1977, o czym będziemy jeszcze rozmawiać. Jak wiadomo, to czas nabrzmiały w wydarzenia – protesty przeciw zmianom w konstytucji PRL, wydarzenia czerwcowe, powstanie Komitetu Obrony Robotników. Zmiany zachodzą też w samym piśmie. O ile wcześniej, w 2.3. numerze publikował pan krótkie teksty pod pseudonimem „Adam Kalm”, teraz wystąpił pan pod własnym nazwiskiem, pisząc o konstytucji  i Czerwcu. Co leżało u podłoża tej decyzji?

„Aneks” coraz bardziej się rozbudowywał, nie tylko jako pismo, lecz także jako środowisko powiązane licznymi nićmi z opozycją w kraju. Wraz z powstaniem KOR-u rosła liczba naszych obowiązków. Wraz z tym słabły opory wewnętrzne, wzrastała presja na nas i na naszą obecność. Wraz z upływem lat ugruntowało się we mnie poczucie całkowitej niezależności i bezinteresowności tego, co robimy. Miałem cały czas świadomość, iż mimo, że znalazłem się w Paryżu w niezwykle uprzywilejowanej sytuacji, w środowisku intelektualnym, dla którego trudno by było znaleźć ekwiwalent w ówczesnej Europie, poświęcam bardzo dużo czasu działaniom, które z punktu widzenia ambicji intelektualnych były czasem straconym. Działaniom na rzecz kraju, którego już nigdy w życiu – byłem o tym przekonany – nie zobaczę.

Nasze polskie obowiązki od czasu powstania KOR-u koncentrowały się coraz bardziej na sferze informacji. Wraz z Ireną oraz rodziną londyńską – czyli Gienkiem i Niną – staliśmy się istotnym elementem obiegu informacji przekazywanej z Polski na Zachód, ale również – dzięki Radiu Wolna Europa – z Polski do Polski. Codziennie spędzaliśmy godziny na spisywaniu dyktowanych nam przez telefon z kraju informacji, na ich przekazywaniu dalej, na lobbowaniu w różnych znaczących miejscach politycznie. Siła rozrastającej się opozycji krajowej zależała od coraz szerszego poczucia wspólnoty podzielanych wartości i celów oraz od przezwyciężania poczucia samotności ludzi i środowisk kontestatorskich w różnych miejscach Polski. Mieliśmy świadomość, iż obieg informacji, w którym zajmowaliśmy dość istotne miejsce, odgrywał bardzo ważną rolę, był swoistym systemem nerwowym rodzącej się Polski niezależnej.

Równolegle w „Aneksie” powiększała się liczba tekstów Grossa, Dorosza, moich. Cały czas zachowywaliśmy jednak analityczny dystans. Żadnych rad, prób sugerowania jakichkolwiek koncepcji. Odzwierciedlało to w jakimś sensie nasz temperament, ale jednocześnie stanowiło świadectwo ograniczeń, jakie sami sobie od początku narzuciliśmy.

 

Dalszy ciąg rozmowy z Aleksandrem Smolarem (oraz Ireną Grosfeld-Smolar) – czytaj tutaj