Niebotyczna satysfakcja
Eugeniusz Smolar w rozmowie z Łukaszem Bertramem [cz. 2]

Niebotyczna satysfakcja

Fot. ze zbiorów Ośrodka KARTA

 

Eugeniusz Smolar, (ur. 1945), student Wydziału Ekonomii Politycznej UW, następnie absolwent Wydziału Socjologii i Nauk Politycznych Uniwersytetu w Uppsali. Od 1975 r. dziennikarz Sekcji Polskiej Serwisu Światowego BBC, od 1982 r. jej wicedyrektor, a w latach 1988–1997 – dyrektor. W latach 1998–2002 wiceprezes Zarządu Polskiego Radia S.A, w latach 2002–2004 Dyrektor Programowy. W latach 2005–2009 prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych. Uczestnik opozycji studenckiej w drugiej połowie lat 60., więziony w okresie październik 1968 – wrzesień 1969, od 1970 r. na emigracji. Współtwórca kwartalnika „Aneks” oraz Wydawnictwa Aneks. Współpracownik KOR, „Solidarności” oraz opozycji czechosłowackiej i węgierskiej.

Łukasz Bertram, koordynator i redaktor Archiwum „Aneksu”, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant Instytutu Socjologii UW.

Redakcja „Aneksu” jako ambasada polskiej sprawy na Zachodzie i organizator wsparcia dla krajowej opozycji.

Łukasz Bertram: Poprzednią rozmowę zakończyliśmy w 1975 r., kiedy wyjechali państwo z Uppsali do Londynu, gdzie zaczął pan pracować w Sekcji Polskiej BBC, a pańska żona – w Imperial Cancer Research Fund. Jak ta zmiana wpłynęła na funkcjonowanie „Aneksu”?

Eugeniusz Smolar: Przede wszystkim z prowincjonalnej Szwecji przenieśliśmy się naprawdę do wielkiego świata. Instytucja, w której po kilku miesiącach zaczęła pracować Nina, należy do najznakomitszych ośrodków badań nad nowotworami na świecie. Ja dostałem pierwszą w życiu posadę ze stałą pensją, lecz jednocześnie musiałem nauczyć się dziennikarstwa. BBC hołduje swoim wysokim standardom, więc przepuszczono mnie w ciągu roku–dwóch przez istny młynek różnych kursów. Jednocześnie chłonąłem wysoko cenione wartości BBC niejako przez osmozę. A trzeba powiedzieć, że jeśli ktoś pracował np. w Głosie Ameryki czy w RWE, to był w USA czy w Niemczech na zawodowym uboczu – natomiast bycie dziennikarzem BBC wiązało się z wysokim prestiżem. Znalazłem się w głównym nurcie brytyjskiego życia publicznego, niejako w elicie. To okazało się bardzo ważne z punktu widzenia nawiązywania przeze mnie kontaktów w Londynie i szerzej na Zachodzie po narodzinach opozycji demokratycznej w Polsce w 1976 r. Ważną zmianą było też to, że z Londynu mieliśmy bliżej do Alika i Ireny w Paryżu, kontakty stały się intensywniejsze.

Wraz z powstaniem opozycji, czego początkiem było zawiązanie Komitetu Obrony Robotników, otworzyła się dla państwa nowa sfera działalności.

Przyszedłem do BBC 1 listopada 1975 r., a już w grudniu wybuchła sprawa związana z tzw. „Listem 59” przeciwko zmianom w konstytucji. Zadzwonił do mnie czy do Alika w Paryżu Jacek Kuroń i podyktował jego treść. To było coś nowego, po raz pierwszy od Marca ‘68 na tak dużą skalę. Przyszedłem więc do pracy podekscytowany, że mam taką wiadomość z wiarygodnego źródła! A mój szef, Jan Krok-Paszkowski, syn przedwojennego generała i powstaniec warszawski, powiedział, że należy poczekać na relację oficjalnego korespondenta BBC. W tej strukturze korespondent ma wyjątkową pozycję: jako jedyny może mówić „od siebie”, formułować opinie, nie musi ograniczać się do beznamiętnego języka analitycznego. Wiedziałem, że BBC nie ma korespondenta w Warszawie, a najbliższy, Noel Clark (prywatnie: tłumacz polskiej poezji na angielski), rezyduje w Wiedniu. Mijały godziny, ja się niecierpliwiłem. Postanowiłem więc do niego zadzwonić. Jakoś zdobyłem jego telefon: zdumiał się, gdyż kontakty dziennikarzy redakcji krajowych z korespondentami na świecie nie należały do zwyczaju BBC. Szefostwo kierowało się bowiem przekonaniem, że groziłoby to wywieraniem wpływu przez różnego rodzaju nacjonalistów z poszczególnych sekcji. Chwała Bogu, że wspomniałem, iż „List 59” podpisał także Antoni Słonimski, z którym Clark, jak się okazało, był zaprzyjaźniony. Zadzwonił więc do niego, a Antoni podał mu treść protestu, zastrzegając w co drugim zdaniu, że mówi mu to wyłącznie prywatnie. Po dwóch godzinach mieliśmy pełną informację do podania na antenie.

We wrześniu 1976 r. wybuchł KOR i rozpoczęła się druga, prawdziwie szaleńcza, część naszego emigracyjnego życiorysu, czyli działalność informacyjna na rzecz opozycji w Polsce. Od powstania Komitetu – codziennie albo kilka razy dziennie – nawiązywaliśmy kontakty telefoniczne z Polską na temat tego, co się dzieje, kogo aresztowano lub poddano innym represjom. Mieliśmy magnetofon podłączony na stałe do telefonu i jak tylko wracaliśmy do domu (często późnym wieczorem), zabieraliśmy się do spisywania wiadomości. Mając tekst, dzwoniliśmy przede wszystkim do Wolnej Europy. Umówiliśmy się z następcą Nowaka, Zygmuntem Michałowskim, że oni oddzwaniali, by nie wpędzać w nas koszty, a my dyktowaliśmy najnowsze wieści: całe „Komunikaty «KOR»”, oświadczenia, ważniejsze teksty publicystyczne. Dłuższe wysyłaliśmy pocztą. Dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc, aż do „Solidarności”. A wszystko to robiliśmy równocześnie z normalną pracą zawodową, opieką nad córką, wydawaniem „Aneksu” i pierwszych książek, poszukiwaniem na Zachodzie pieniędzy i poparcia politycznego dla opozycji, kontaktami z opozycjonistami czeskimi czy węgierskimi. To nas różniło od środowiska „Kultury”, które żyło tylko tym pismem i Instytutem Literackim, było w Maisons-Laffitte wyspą, kołchozem, w którym w zasadzie nie było innego życia zawodowego czy prywatnego.

Znaleźli się państwo również blisko innych środowisk „starej”, powojennej emigracji. Jak wyglądały kontakty z jej działaczami?

Jak już mówiłem wcześniej, jeszcze przed przeprowadzką do Londynu poznaliśmy m.in. Ciołkoszów czy Stypułkowskiego. Interesowano się nami, ale też przez niektórych byliśmy jednak postrzegani jako dość dziwni ludzie. Z jednej strony – więźniowie polityczni, czyli dobrze. Z drugiej – jacyś Żydzi… Ponadto tradycyjny polski Londyn uważał, że tak naprawdę nic w kraju nie może się dziać bez wiedzy i zgody policji politycznej. W związku z tym te protesty w Polsce, KOR, ROPCiO itd., były podejrzane. No bo jak to jest, że oni mogli tam działać, skoro w czasach stalinowskich za mniejsze „przewinienia” UB strzelało w tył głowy… To dotyczyło wszystkich sfer działalności. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich na Obczyźnie zakazywało druku w kraju, a w Ognisku Polskim i w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym nie mogli występować aktorzy krajowi, bo przecież wiadomo, że to bezpieka decyduje, komu dać paszport. Trwało to długo, aż do momentu, kiedy do Londynu w grudniu 1976 przyjechał najpierw Adam Michnik, a później wybitna aktorka, członkini KOR-u, Halina Mikołajska. Wystąpiła w Ognisku Polskim z monodramem „Józef i jego bracia” i została entuzjastycznie przyjęta. Ona przełamała tę barierę. Poza Ciołkoszami, miałem natomiast bliskie i regularne kontakty z prezydentem Edwardem Raczyńskim, którego z Niną niezmiernie ceniliśmy, i z premierem Kazimierzem Sabbatem. Niezwykle pomocny i z nami zaprzyjaźniony był także Tadeusz Zawadzki-Żenczykowski, szef Jana Nowaka-Jeziorańskiego podczas okupacji a następnie jego zastępca w RWE.

„Niezłomni z Londynu” nie byli jednak dla państwa najważniejszymi adresatami. Liczyło się też to, żeby dotrzeć z informacją do szerokiej opinii publicznej – nie mając jednak do tej pory żadnego głębszego osadzenia.

Niezależnie od naszego szacunku, stara emigracja nie miała Brytyjczykom czy Zachodowi niczego do zaoferowania poza wyrażaniem pryncypialnego stosunku do rządów komunistycznych, kolonializmu Sowietów i sprzeciwu wobec zmiany granic Rzeczpospolitej. I nagle pojawiliśmy się my, z dostępem do informacji, niczym świeże bułeczki. Media angielskie z początku też podchodziły do nas jak pies do jeża, bojąc się, że zostaną wpuszczone w maliny przez jakichś szaleńców. Panowała atmosfera deténte, odprężenia, optymizmu, nieprowokowania Moskwy. Na szczęście naszą wiarygodność umacniał opozycyjny ruch społeczny. Podobny, wzajemnie umacniający efekt miało powstanie Karty 77 dla emigrantów z Czechosłowacji czy grup helsińskich w ZSRR. Objawił się kolejny wymiar tego, co mówiłem o „Aneksie” jako o dodatku do procesów krajowych. Alik miał znakomite stosunki w krajach romańskich – Francji, Włoszech, Hiszpanii – ja zaś w Wielkiej Brytanii, USA, Skandynawii i trochę w Niemczech. Niezmiernie ważnymi były bardzo bliskie kontakty i przyjaźnie z takimi czołowymi dziennikarzami jak Neal Ascherson z „Observera” czy Richard Davy z „Timesa”, później z Timothym Gartonem Ashem. Przez nich i za pośrednictwem wielu innych mieliśmy dojście do łamów najważniejszych gazet. Informacje przez nas dostarczane dowiodły swojej wiarygodności do tego stopnia, że BBC, mając informacje ze źródeł KOR-owskich (czyli dyskretnie – ode mnie), nie wymagało potwierdzenia z drugiego źródła. Wpływaliśmy też na MSZ-ety i partie polityczne w różnych krajach, co było ważne ze względu na tzw. proces helsiński i presję rządów zachodnich na przestrzeganie praw człowieka i obywatela. Nasze materiały za pośrednictwem Zbigniewa Brzezińskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego trafiały do politycznego krwiobiegu polityki amerykańskiej na najwyższym szczeblu – do Białego Domu i Departamentu Stanu, na Kapitol. Staliśmy się ambasadorami polskiej sprawy na Zachodzie, nie mając żadnych własnych celów politycznych ani osobistych.

Z kraju na emigrację płynęły informacje, zaś w drugą stronę – pieniądze i sprzęt drukarski. Tu również środowisko „Aneksu” odegrało bardzo znaczącą rolę.

Wraz z Leszkiem Kołakowskim i Włodzimierzem Brusem założyłem fundusz „Apel na rzecz Polskich Robotników (Appeal for Polish Workers), który uzyskał wsparcie wielu ważnych intelektualistów polskich i zachodnich: Czesława Miłosza, Edwarda Lipińskiego, Mary McCarthy, Daniela Bella czy Golo Manna. Szybko zebraliśmy kilkanaście tysięcy funtów, co było na tamte czasy ogromnym sukcesem. Przesyłaliśmy te pieniądze do KOR-u na pomoc represjonowanym, w niewielkim stopniu finansowaliśmy też naszą bieżącą działalność informacyjną.

Jeśli chodzi o sprzęt, to jesienią 1976 r. zakupiliśmy jeden z pierwszych powielaczy dla kraju, który trafił do lubelskiej grupy Bogdana Borusewicza i Janusza Krupskiego. Głównie dostarczaliśmy jednak elektryczne maszyny do pisania IBM, bo przecież z początku duża część działalności podziemnej polegała na przepisywaniu tekstów w licznych odbitkach. Rozpuszczaliśmy więc wici i jak tylko gdzieś w Londynie w sklepie z urządzeniami biurowymi pojawiała się taka używana maszyna, pędziłem tam i kupowałem. Z czasem w niektórych sklepach już wiedzieli, że jest taki polski dziwak, więc sami dawali mi znać. Większy sprzęt drukarki, czyli powielacze offsetowe zaczęły od nas iść do Polski już w czasach „Solidarności”.

Pod koniec lat 70. „Aneks” rozpoczął również regularną współpracę z krajowymi pismami drugoobiegowymi.

Chodzi o dwie bardzo cenne inicjatywy: „Krytykę” i „Res Publicę”. Z oboma środowiskami byliśmy blisko związani i inicjatywa przedruku obu pism w całości była świadectwem tej bliskości. Nasi przyjaciele byli oczywiście szczęśliwi, że do kraju trafiały profesjonalnie wydrukowane egzemplarze ich kwartalników .

Podjęliśmy się również druku „Zapisu”, ale na innych zasadach. „Zapis” był bowiem pismem literackim i dwaj kolejni redaktorzy naczelni, czyli Wiktor Woroszylski i Jacek Bocheński, nie chcieli, by ich pismo funkcjonowało w jednoznacznie politycznym kontekście. Chodziło im o to, by nie zrazić pisarzy, których chcieli przekonać do publikowania w drugim obiegu. W związku z tym zapytali nas, czy nie moglibyśmy załatwić bardziej neutralnego zaplecza instytucjonalnego. Nina wpadła na pomysł, by zwrócić się o patronat nad „Zapisem” do Michaela Scammella, mojego znajomego, a później przyjaciela, założyciela i redaktora naczelnego pisma „Index on Censorship”, działacza Pen Clubu. Publikował tam autorów z całego świata, którzy w swoich krajach mieli problemy z cenzurą. Od początku naszych kontaktów przyjmował do druku w „Indeksie” utwory z Polski obok twórczości opozycyjnych Rosjan, Czechów, Słowaków czy pisarzy z RPA i Chile. Zgodził się od razy, by pod szyldem „Indeksu” drukować „Zapis”, ale przyznał, że nie ma na to pieniędzy. Dlatego też wysłał mnie do znanego wydawcy „Observera”, brytyjskiego arystokraty Davida Astora. On już co nieco wiedział, wypytał mnie o sytuację w Polsce, podziemną działalność wydawniczą i bezpieczeństwo pisarzy, po czym… wyciągnął przygotowany z zawczasu czek na niebotyczną wówczas sumę 5 tys. funtów. Byt „Zapisu” został w ten sposób zabezpieczony.

W samym zaś „Aneksie” zaczęły gościć teksty liderów opozycji: Kuronia, Michnika i in. Można powiedzieć, że formuła pisma się do pewnego stopnia zmieniła – w kierunku platformy wymiany myśli krajowej. Co jeszcze druga połowa lat 70. przyniosła kwartalnikowi?

Po pierwsze, niemożliwy do utrzymania stał się nasz wewnętrzny, nazbyt często burzliwy demokratyzm. „Aneks” stał się faktycznie działką Alika. My w Londynie nadal mieliśmy dużo do powiedzenia, proponowaliśmy i wykłócaliśmy się o teksty, ale ostatecznie to on decydował jako redaktor naczelny. Ja natomiast zajmowałem się stroną organizacyjną, finansową, dystrybucją, przemytem, kontaktami z wydawcami i drukarniami.

Postępowała ewolucja ideowa pisma. Charakter „Aneksu” w pierwszych latach można by określić jako odwołujący się do demokratycznego socjalizmu; nie poprzez deklaracje, ale dobór materiałów. Swoistym pożegnaniem była bardzo ważna polemika Leszka Kołakowskiego z czołowym lewicowym historykiem brytyjskim Edwardem Thompsonem. Zaatakowany za to, że on, nadzieja na nowatorski, zwrócony ku przyszłości socjalizm, odszedł na pozycje antykomunistycznej krytyki, Kołakowski odpowiedział długim, błyskotliwym, esejem „Moje słuszne poglądy na wszystko”. Zakończył sarkastycznie słowami Szekspira: „Ta czaszka, drogi Edwardzie, już się nigdy nie uśmiechnie…”.

To było zamknięcie ważnego etapu, kiedy wielu intelektualistów na Zachodzie proklamowało wiarę w socjalizm, jednocześnie pomijając doświadczenia i konsekwencje sowieckiego totalitaryzmu i imperializmu. Taka debata już nas nie interesowała. „Aneks” wyraźnie odchodził od refleksji liryczno-socjalizującej w stronę myśli republikańskiej, demokratycznej, wolnościowej, ku namysłowi nad myślą liberalną i rolą instytucji demokratycznych. Był to zupełnie inny oręż w walce z komunizmem.

Rozwijanie refleksji ideowej musiało cały czas opierać się na podstawach materialnych. Gdzieś na styku działalności samego pisma oraz wsparcia dla opozycji leży kwestia wynagrodzeń dla krajowych autorów „Aneksu”. Jakie były tu zwyczaje czy też procedury?

Sami sobie nic nie płaciliśmy. Wynagradzaliśmy natomiast często – i była to forma pomocy – emigrantów, którzy np. coś dla „Aneksu” przetłumaczyli. Natomiast krajowi autorzy – szczególnie książek – zawsze dostawali honoraria, z wyjątkiem takich osób jak Michnik czy Kuroń. Oni natomiast mieli pieniądze z załatwianych przez nas publikacji w prasie zachodniej – np. „Listów z więzienia” Adama w „Spieglu”. Było dla nas sprawą i honoru, by w budżecie książki Tadeusza Konwickiego czy Krystyny Kerstenowej zawrzeć sensowne wynagrodzenie rzędu 300–400 funtów. Były to wówczas w Polsce bardzo poważne pieniądze. Dla nas było to istotne działanie, zmierzające do uniezależniania polskich intelektualistów od presji władz i zapewnienia im finansowego bezpieczeństwa. Przecież jeśli ktoś decydował się na druk pod nazwiskiem w „Aneksie” albo w drugim obiegu, skazywał się na zapis cenzuralny, marginalizację i potencjalną pauperyzację. Dodać trzeba, że staraliśmy się, by nasze książki były czytane w audycjach RWE i BBC, a to oznaczało dla autora około 10 dolarów za minutę audycji. Te pieniądze przechodziły najczęściej przez nas i różnymi prywatnymi kanałami trafiały do autorów w kraju.

Jakie osoby były tymi „kanałami”?

Głównie znajomi lub znajomi znajomych z Polski, których było niemało. Także zachodni turyści, studenci i dziennikarze. Po powstaniu KOR-u zaczęło ich do Polski zjeżdżać bardzo wielu. Nasz kraj stał się dla nich interesujący, choć na początku chyba wciąż mniej niż Czechosłowacja, wobec której Brytyjczycy mieli kompleks Monachium. Ludzie na Zachodzie zaczęli zdawać sobie sprawę, że to, co dzieje się nad Wisłą, przekracza dysydencję sowiecką – bohaterską, ale słabą – że to prawdziwy ruch społeczny, który na dodatek odnosi sukcesy, np. w formie amnestii z roku 1977 dla wszystkich uwięzionych po protestach w Radomiu i Ursusie. Ponadto swoje robiła atrakcyjność kilku osób, takich jak Adam Michnik czy Jacek Kuroń, którzy okazali się dla dziennikarzy równie wiarygodnymi, co fascynującymi rozmówcami. Po angielsku określa się to mianem „a character larger than life” – ekspansywny, ciekawy. Dziennikarze, których wcześniej charakteryzował typowo angielski dystans, tracili go w kontaktach z opozycją i dzięki nim zakochiwali się w Polsce. To miało z kolei wpływ na ich relacje w prasie, radiu i telewizji, a co za tym idzie – na polityków i dyplomatów.

Po okresie KOR-u nastąpił Sierpień, karnawał „Solidarności” – a po nim stan wojenny i „długi stan wojenny” trwający do drugiej połowy lat 80. Jak wobec tych wszystkich przemian ewoluował „Aneks”, gdzie upatrywałby pan ciągłości i zmiany w jego historii?

Dzisiaj ważnym punktem odniesienia jest to, że przez cały czas, aż do Okrągłego Stołu, aż do wyborów czerwcowych, nie sądziliśmy – nikt nie sądził – że osiągniemy za naszego życia zwycięstwo. Robiliśmy to, bo taka była potrzeba, bo mogliśmy pomóc, a nasze konkretne działania były skuteczne. Mieliśmy też świadomość, że obok intelektualnej i politycznej elity w opozycji krajowej funkcjonuje wielu ludzi, jakby to powiedzieć: osobliwych, poszukujących alternatywnego stylu życia; można wręcz powiedzieć, że odnajdujących w tym środowiskową, jakby hippisowską frajdę z bycia przeciw systemowi…

Budujących własną, autentyczną wspólnotę…

W której my nie uczestniczyliśmy. Nasza satysfakcja wynikała z tego, że robiliśmy coś, co jest doceniane i mogliśmy pomóc. Przykładaliśmy też różne miary do tego, co pisało się w kraju i na Zachodzie.

Na początku 1982 r. opublikowaliśmy artykuł Jacka Kuronia „Tezy o wyjściu z sytuacji bez wyjścia”. Mieliśmy z nim problem z uwagi na mało realistyczny radykalizm głoszonych tam tez o powszechnym oporze i potężnym, masowym wystąpieniu przeciwko ośrodkom władzy. Na marginesie – musieliśmy długo przekonywać Amnesty International, by utrzymała Jacka na liście „więźniów sumienia”, bo dla nich ten artykuł był dowodem wzywania do przemocy. Inaczej traktowaliśmy jednak taki tekst, napisany w Polsce przez kogoś takiego jak Kuroń w stanie wściekłości, rozżalenia, bezsilności, niż gdyby przysłał go nam autor emigracyjny. I mnie, i Alika prawdziwie zszokował  artykuł redakcyjny w „Kulturze” po wprowadzeniu stanu wojennego, rozpoczynający się cytatem z Piłsudskiego, że „Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi”. Odczytaliśmy to jako nieodpowiedzialne wezwanie do zbrojnego oporu, co stało się źródłem  napięcia między nami i Giedroyciem.

Ciekawe, że bez normalnego kontaktu i dyskusji (bo przecież nie były takimi podsłuchiwane przez SB rozmowy telefoniczne) wypracowywaliśmy na użytek własny identyczne opinie jak nasi przyjaciele w kraju. Bardzo nas motywował Adam Michnik, który twierdził, że jesteśmy ich pismem pokoleniowym i dlatego zamieszczał teksty u nas, a nie w „Kulturze”. Z tego wynikała pewna stałość linii redakcyjnej „Aneksu” w latach 80. Natomiast dekada ta ukazała nam również nasze ograniczenia, z których wcześniej nie do końca zdawaliśmy sobie sprawy.

To wiązało się z jakimiś konkretnymi wydarzeniami?

Adam Michnik ogłosił w 1977 r. fascynującą, choć miejscami bulwersującą dla mnie książkę „Kościół, lewica, dialog”. Był to ważny element procesu zbliżenia naszego środowiska w Warszawie z kręgami katolickimi. Byliśmy tym zainteresowani, ale nie do końca rozumieliśmy ten proces i jego dynamikę. Wynikało to z oddalenia, a przeto z braku zrozumienia, jak wielką wartością było wyjście środowiska z pomarcowej izolacji, połączonej z otwarciem się części Kościoła na obronę praw obywatelskich. Miałem tego przedsmak w październiku 1978 r., kiedy zostałem korespondentem BBC i towarzyszyłem kardynałom Wyszyńskiemu i Wojtyle (na kilka tygodni przed wyborem na papieża…) w ich podróży po Niemczech. W Fuldzie miałem okazję spotkać się prywatnie z kard. Wojtyłą, przekazać numery „Aneksu”, z których – jak powiedział z miłym dla mnie ożywieniem – wiele jest mu już znanych, i odbyć rozmowę. Pod koniec zapytałem: „Czy Kościół będzie bronił opozycji demokratycznej?”. Odpowiedział bez zastanowienia: „Mamy świadomość, że w KOR-ze są różni ludzie, wierzący i niewierzący, ale to nie ma znaczenia. Są to ludzie godni szacunku, uczciwi, działający w dobrej wierze i Kościół będzie ich bronił”. Wyszedłem z tej pierwszej w moim życiu rozmowy z kardynałem uniesiony radością, jak na skrzydłach. Błyskawicznie przekazałem treść rozmowy do Warszawy.

Jak rozumiem, nie było to jednak takie proste.

Kiedy w 1983 r. Lech Wałęsa otrzymał pokojowego Nobla, pojechałem do Oslo jako korespondent BBC. Dowiedziałem się, że będzie tam również przebywający na Zachodzie Bohdan Cywiński. Alik pozostawał z nim w kontakcie i zainspirowany zacieśnianiem więzów międzyśrodowiskowych w Polsce, wyszedł z pomysłem poszerzenia profilu „Aneksu”, otwarcia się na środowiska chrześcijańskie. Pomogła lektura książki Cywińskiego „Rodowody niepokornych”, która była jedną z inspiracji zbliżenia naszego środowiska do „Więzi” i KIK-u w połowie lat 70. Była to również „nasza” książka – wpisywała się w atrakcyjny dla nas wówczas nurt myślenia o rzeczywistości, powiązania rozmaitych nurtów polskiego patriotyzmu, lewicowych, konserwatywnych i prawicowych, nie tyle w duchu łzawej, taniej tolerancji, co ukazania, że odgrywały one wszystkie w przeszłości, ze specyfiką każdego z nich, ważną rolę w odzyskaniu niepodległości. Dlatego też, jak sądzę, Alik postanowił zaproponować Cywińskiemu wejście do redakcji „Aneksu”.

Spotkaliśmy się więc w Oslo i podczas kolacji przekazałem mu propozycję Alika. Cywiński odpowiedział, że jest zaszczycony, bo niezwykle ceni „Aneks”, czyta każdy numer, śledzi rozwój – ale musi niestety odmówić, a to dlatego, że planuje powołać własne pismo, które byłoby, cytuję dosłownie: „katolickoidalne”. Uświadomiłem sobie granice współpracy. Oto dla kogoś tak otwartego i przez nas cenionego jak Bohdan Cywiński my (a przecież nie o nas tu chodziło, ale o szersze środowisko w Polsce) znajdowaliśmy się poza głównym nurtem jego odniesień.

Okazało się, że „Aneks”, mimo chęci ogarniania szerokiego spektrum idei, zawsze i tak będzie pozycjonowany jako bliski pewnej tradycji czy nawet pewnemu środowisku.

Tak. Podczas gdy nam zdawało się, że nasza otwartość i gotowość do namysłu nad różnymi tradycjami pozwoli owe granice przekroczyć.

To chyba wiąże się z szerszym dylematem w myśleniu opozycyjnym, w którym istniała tendencja do unieważniania podziałów typu lewica–prawica na rzecz konfliktu władza–społeczeństwo obywatelskie. A później, szczególnie po roku 1989, okazało się, że te dystynkcje istnieją, tylko przez pewien czas były „przykryte”.

Oczywiście, ponieważ wszystkimi kierował główny cel – nie obalenie komunizmu, bo to wydawało się wówczas nierealistyczne, ale stworzenie silnego społeczeństwa alternatywnego, wolnego duchowo, intelektualnie, z własnymi środkami docierania do Polaków. Podziały w owym okresie, podobnie jak w czasach karnawału „Solidarności” w 1980–1981, miałyby szkodliwy charakter sekciarski, osłabiałyby ruch. Toteż owa rozmowa z Cywińskim pokazała, że są granice tej wspólnoty celów. Ewolucja Kościoła po 1989 r. i niektórych, wcześniej bliskich nam kapłanów, pokazała, że i cele też niekoniecznie były wspólne, że dla ważnej części Kościoła instytucjonalnego porządek liberalno-demokratyczny był postrzegany jako istotne zagrożenie, niemal takie jak „bezbożny komunizm”. Nie były to w owym okresie szkodliwe iluzje, bo służyły skuteczności wspólnego oporu wobec „komuny”, niemniej dużo mi to dało do myślenia o naszej swoistej odrębności.

Andrzej Paczkowski w artykule w „Res Publice” w 1990 r. zbudował analogię między ewolucją „Aneksu” i Leszka Kołakowskiego w stronę konserwatywno-liberalnego socjalizmu.

 Powiedziałbym, że „Aneks” charakteryzował swoisty pragmatyczny eklektyzm. Łatwo przychodziło nam sięganie do wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość intelektualno-polityczną. Jeśli jakiś tekst odchylał klapki z oczu polskich inteligentów, ujawniał ważny fragment rzeczywistości, do której nie mieli dostępu, to nas to niemal automatycznie interesowało.

Jak można rozumieć ten splot wartości intelektualnych i politycznych?

Nie publikowaliśmy tekstów typowo akademickich, które zajmowały się „czystą myślą”. Nie mieliśmy na to po prostu miejsca, środków ani czasu (to sprawiało, że w pewnych okresach był to kwartalnik ciut nieregularny…). Interesowały nas analizy, które miały autentyczną wartość koncepcyjną, a jednocześnie posiadały ostrze antytotalitarne, przejawiały użyteczność z punktu widzenia odbiorcy krajowego, treść, którą czytelnik mógł twórczo odnieść do swojego otoczenia i życiowego doświadczenia, dla tworzenia modelu inteligencji otwartej i zaangażowanej.

Na ile się to udawało? Dla kogo „Aneks” był ważny?

Na pewno dla szeroko pojętej inteligencji w kraju, także takiej, której my nie byliśmy bliscy, ze wszelkich możliwych powodów. „Aneks” docierał też poza tę grupę, ale w sposób niekontrolowany – nic o tym nie wiedzieliśmy. Jednak sama świadomość, że pismo trafia także do nieznanych ludzi z odległych od Warszawy czy Krakowa miejscowości, sprawiała nam ogromną satysfakcję. Już po 1989 r., gdy przyjeżdżaliśmy z kwartalnikiem i książkami na warszawskie Międzynarodowe Targi Książki, do stoiska Wydawnictwa Aneks podchodziło mnóstwo ludzi, wcale nie intelektualistów, którzy przeglądali naszą ofertę na półkach i mówili, że ten numer lub tę książkę już mają. Pamiętam taką sytuację, gdy na targach, chyba w 1990 czy 1991 r., Nina poprosiła, bym znalazł jakąś dodatkową plastikową torbę. Stał przed nią mężczyzna około pięćdziesiątki, który wybierał niektóre tylko numery „Aneksu” i książki, bo inne już miał. Zapewne on sam albo ktoś przywoził mu je z Zachodu. Był z mniejszej miejscowości na południu Polski. Moją uwagę zwróciły jego ogromne, spracowane dłonie. Wyszedł obładowany naszymi publikacjami…

A co „Aneks” przyniósł panu osobiście?

Niebotyczną satysfakcję, że choć w maleńkim stopniu – poprzez pismo, książki, działalność informacyjną, lobbystyczną, pomocową i inną – przyczyniliśmy się do zwycięstwa, do przemian, nie tylko w Polsce. Gdyby nie pismo, możliwe, że zostałbym na uniwersytecie, może wyjechalibyśmy do USA, może zacząłbym z nudów robić pieniądze. Dostałem pracę w BBC, która nie miała nic wspólnego z powstaniem „Aneksu”, ale sprawiła, że poza życiem czysto prywatnym, którego było mało, niemal cały czas zajmowałem się Polską.

Wcześniej wspominałem, że wyjeżdżając na emigrację, do głowy nam nie przyszło, by angażować się w cokolwiek związanego z Polską. Jednak potem zadziałała logika, która od troski o los przyjaciół doprowadziła nas do wspierania na różne sposoby ich działań. A potem wybuchła „Solidarność”. Urzeczywistniło się pojęcie obowiązku, owego jakżeż bardzo polskiego „musu”.