Pozbierać się na nowo po szoku
Eugeniusz Smolar w rozmowie z Łukaszem Bertramem [cz. 1]

Pozbierać się na nowo po szoku

Fot. ze zbiorów Eugeniusza i Niny Smolarów

 

Eugeniusz Smolar, (ur. 1945), student Wydziału Ekonomii Politycznej UW, następnie absolwent Wydziału Socjologii i Nauk Politycznych Uniwersytetu w Uppsali. Od 1975 r. dziennikarz Sekcji Polskiej Serwisu Światowego BBC, od 1982 r. jej wicedyrektor, a w latach 1988–1997 – dyrektor. W latach 1998–2002 wiceprezes Zarządu Polskiego Radia S.A, w latach 2002–2004 Dyrektor Programowy. W latach 2005–2009 prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych. Uczestnik opozycji studenckiej w drugiej połowie lat 60., więziony w okresie październik 1968 – wrzesień 1969, od 1970 r. na emigracji. Współtwórca kwartalnika „Aneks” oraz Wydawnictwa Aneks. Współpracownik KOR, „Solidarności” oraz opozycji czechosłowackiej i węgierskiej.

Łukasz Bertram, koordynator i redaktor Archiwum „Aneksu”, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant Instytutu Socjologii UW.

Budowa podstaw „Aneksu” – tkanie sieci kontaktów, pozyskiwanie funduszy, ustalenie podziału pracy.

Łukasz Bertram: Historia „Aneksu” zaczyna się w roku 1973, natomiast początek pańskiego zaangażowania przeciwko systemowi peerelowskiemu można – podobnie jak w przypadku pańskiego brata, Aleksandra – datować na połowę lat 60. Co przede wszystkim wpłynęło na ten kierunek myślenia i działania?

Eugeniusz Smolar: Po pierwsze wychowywaliśmy się w specyficznym, politycznym domu. Ojciec – Grzegorz Smolar – przedwojenny działacz KPP i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi z długim wyrokiem na koncie, po wojnie przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce i redaktor naczelny gazety „FołksSztyme”; matka – Walentyna Najdus – pochodząca ze spolonizowanej rodziny żydowskiej,  członkini  organizacji parakomunistycznych, a w PRL historyczka, zajmująca się m.in. powstawaniem nowoczesnych klas społecznych na ziemiach polskich i historią Galicji. Od nich przejęliśmy tradycję  buntu w imię równości i sprawiedliwości – bo to były ich ideały,  nie sowietyzm, terror czy projekty wchłonięcia Polski przez ZSRR.

Obaj z bratem należeliśmy do środowiska opozycyjnego, z tym że Alik, reprezentant pokolenia pomiędzy Karolem Modzelewskim a Adamem Michnikiem, należał do seniorów tego kręgu, do grona tzw. „asystentów”, podczas gdy ja funkcjonowałem na obrzeżach „komandosów”. Jednocześnie w jakimś sensie należeliśmy do elity, mieliśmy chociażby dostęp do informacji. Na biurku ojca leżał „Biuletyn Specjalny” przeznaczony do wewnętrznego użytku członków establishmentu, zawierający nieocenzurowane treści z RWE, BBC czy z prasy zachodniej.  Istotne jest również to, że należąc do pokolenia powojennego, nie mieliśmy w kościach stalinizmu, pamięci o terrorze i związanego z nią strachu, a zapewne również wyobraźni, co komunistyczne państwo może zrobić tym, którzy stawiają mu opór.

Mimo krytycyzmu, wiązało się z tym przekonanie, że to państwo jest jednak wasze.

Tak. Nie było innego. Chcieliśmy rozsadzać istniejące struktury od wewnątrz, poszerzać strefę wolności. Stąd doświadczenia klubu dyskusyjnego na UW czy Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. Wtedy jeszcze formułowało się protesty w języku „Listu Otwartego do Partii” Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego.

Języku, nazwijmy to, rewizjonistycznym, przeciwstawiającym władzy partyjnej biurokracji rzeczywistą demokrację robotniczą.

Z tym, że my nie posługiwaliśmy się pojęciem „rewizjonizmu”, to był język PZPR-u. Poza tym tak władze określały takich ludzi jak Leszek Kołakowski i grono partyjnych jeszcze wówczas naukowców – humanistów bądź literatów starszego od nas pokolenia, które myślało i pisało o wolnościowych wątkach marksizmu lub – jak Włodzimierz Brus – analizowało konsekwencje braku reform gospodarczych. Inspirowali nas ludzie z czołówki polskiej humanistyki, na których wykłady biegało się jak na wielkie wydarzenie: Bronisław Baczko, Zygmunt Bauman, Maria Hirszowicz, Krzysztof Pomian, Adam i Krystyna Kerstenowie, Witold Kula, Tadeusz Łepkowski, Maria i Stanisław Ossowscy, Tadeusz Kotarbiński. Nasze środowisko podejmowało problemy marksizmu, ale nie dla ich wartości teoretycznych, lecz z myślą o wolnościowych  konsekwencjach dla struktur państwa i sposobów jego funkcjonowania, dla monopolu władzy i pluralistycznej reprezentacji poszczególnych grup społecznych, głównie robotników. Stąd np. dyskusja w Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności nad różnicami między „starym” a „młodym” Marksem. Temat, wydawałoby się, ezoteryczny. I tak było to zresztą traktowane przez większość „zwyczajnych” studentów. Gwoli prawdy, to również mnie bardziej interesowało to, co działo się w klubach studenckich, w Hybrydach czy w Stodole, niż tego typu dyskusje. Poza tym w naszym środowisku było dużo pięknych, interesujących dziewczyn…

Oczywiście nasza grupa i władze zdawały sobie sprawę z potencjału buntu, który krył się w tych poszukiwaniach ideowych. Punktem odniesienia był przecież „prawdziwy socjalizm” i przeciwstawianie się sowietyzmowi. Dla mnie wręcz wyzwoleńczym ładunkiem wybuchowym był krążący w odpisach, skonfiskowany w 1956 r. tekst Kołakowskiego „Czym jest socjalizm?”. Pisał on prześmiewczo, że socjalizm nie jest m.in. państwem, w którym jest więcej szpiegów niż pielęgniarek albo którego sąsiedzi przeklinają geografię, po czym konstatował: „Socjalizm jest to ustrój, który… ech!, co tu dużo mówić! Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz”.

Prawdziwe credo tak zwanej lewicy popaździernikowej.

Do którego rozmaite środowiska, nie tylko partyjne, odwoływały się w nadziei na liberalizację systemu, szybko zablokowaną przez Gomułkę. Kołakowski, jego myślenie i postawa wciąż były jednak inspiracją – wystarczy wspomnieć jego dramatyczne wystąpienie na UW w 10. rocznicę Października. On i Krzysztof Pomian mówili wtedy m.in. o cenzurze i losie polskiej kultury. Ich wezwanie do przeciwstawiania się opresji było dla nas ważne. Nawiązując do tytułu pańskiego pisma, to było obliczone na kulturę liberalną – w sensie swobody myślenia, mówienia, no i działania. Fascynowało nas również to, co działo się w Rosji, ważne były dla nas kontakty, które z tamtejszymi dysydentami nawiązywali Wiktor Woroszylski czy Andrzej Drawicz. Tacy ludzie jak Andriej Siniawski i Julij Daniel, oczywiście również Sołżenicyn, byli dla nas bohaterami. Wielkim wydarzeniem był koncert Bułata Okudżawy w Hybrydach w roku 1967. Znaliśmy jego piosenki, również tę o moskiewskim metrze, która kończy się słowami: „Pamiętaj, idź zawsze lewą stroną”. W naszym rozumieniu to było bliskie nam wyznanie ideowe. My byliśmy lewicą. Antysowiecką lewicą. Z tego wniosek: jeśli to my byliśmy tą prawdziwą lewicą, to nie były nią władze PRL. Nic nas z nimi nie wiązało.

Byliście lewicą, której przestawało wystarczać tylko dyskutowanie.

Cechował nas aktywizm, naturalne było dla nas myślenie o sobie jako o tych, którzy mogą „coś zrobić” jako studenci, żywe, kreatywne środowisko. Nie widzieliśmy przy tym powodów, by w Polsce ktoś miał nas za to represjonować w imię socjalizmu. Z dzisiejszego punktu widzenia można powiedzieć, że – nie dostrzegając nadciągającej burzy – byliśmy okropnie naiwni.

Jak opisałby pan swoje doświadczenie Marca 1968 r.?

Alika uwięziono dzień po pierwszym wiecu na UW, podobnie jak inne czołowe postaci naszego środowiska. Ja sam byłem 8 marca na uniwersytecie, szarpałem się z milicją i z „aktywem robotniczym”, ale ponieważ nie należałem do liderów, to mnie wówczas nie szukano. W marcu i kwietniu współpracowałem z Jakubem Karpińskim i kilkoma osobami, gdzie na Wydziale Socjologii zbieraliśmy informacje o protestach w całej Polsce, sporządzaliśmy listy uwięzionych, wyrzucanych z uczelni, pisaliśmy też ulotki i wezwania do protestu, gdy nas o to prosili przedstawiciele innych uczelni, także pozawarszawskich. Byłem na przykład autorem rezolucji studentów Akademii Medycznej w Warszawie.

W naszym środowisku wiele było osób pochodzenia żydowskiego, ale my siebie tak nie postrzegaliśmy. Definiowaliśmy się raczej w romantycznych kategoriach polskiego patriotyzmu i musu działania. Jak pokolenia przed nami, jak filomaci… A po aresztowaniu Alika i wielu przyjaciół w ogóle nie było się nad czym zastanawiać – mimo panującej atmosfery tymczasowości, grozy i zastraszenia (co dotyczyło również wielu naszych profesorów).

Skupiałem się z Niną, moją późniejszą żoną, na zbieraniu informacji i organizowaniu pomocy dla represjonowanych. Nina organizowała przerzut tych informacji do Jerzego Giedroycia, który opublikował je w dwóch tomach; oczywiście trafiły i do Wolnej Europy. Dochodziło do mnie, że SB o mnie rozpytuje, więc sypiałem głównie na mieście. Pod koniec kwietnia gruchnęła wieść, że przed 1 maja władze będą nas wygarniać, obawiając się demonstracji.

Paradoks, zważywszy, że tak samo działały władze sanacyjne wobec komunistów.

Z tym że stopień kontroli władz PRL-owskich był znacznie wyższy. Wyjechałem więc na kilka tygodni do Kazimierza nad Wisłą, gdzie, co dzisiaj wydaje się absurdalne, zamieszkałem w… Domu Dziennikarzy. Środowisko głęboko spenetrowane, nasze nazwisko przewijało się w prasie, ale albo nikt mnie nie wydał, albo SB wiedziała i wystarczyło jej, że byłem poza Warszawą. Po powrocie zastałem pustynię, rodzaj odrętwienia. Coraz częstsze były informacje, że Żydzi zaczęli emigrować. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wyrzucili mnie z uniwerku, groziło mi wojsko. Zatrudniłem się w Spółdzielni Pracy „Odrodzenie”, gdzie coś tam produkowałem z plastiku.

Niewielkie grono niedobitków naszego środowiska zaczęło się ze sobą spotykać i knuć. Z przyjaciółmi – Bogusią Blajfer, Andrzejem Sewerynem, Sylwią Poleską, Ryszardem Perytem, Krystianą Robb-Narbutt, Włodkiem Pańkówem i in. pisaliśmy i prymitywnymi metodami powielaliśmy ulotki. W atmosferze zastraszenia i bezsilności, chcieliśmy pokazać władzy środkowy palec, wykazać, że mimo represji „Marzec żyje”. A zaraz potem kolejny szok: 21 sierpnia inwazja sił Układu Warszawskiego na Czechosłowację i poczucie wstydu – za sprawą udziału wojsk polskich. Ruszyliśmy do bardziej dynamicznego działania. Ulotki poleciały z Domów Towarowych Centrum, na przystankach tramwajowych. To właśnie wtedy Bogusia Blajfer po raz pierwszy użyła wyżymaczki jako drukarskiej powielarki. Ganiani przez milicję, kładliśmy kwiaty pod Czechosłowackim Centrum Kultury na Marszałkowskiej. Napisałem wówczas kilka ulotek, m.in. jedną pod dydaktycznym tytułem: „Nie może być wolnym naród, który gnębi inne narody”… Władze dostawały szału, Wolna Europa o tym mówiła i o to głównie chodziło. Byłem niesłychanie dumny, kiedy w RWE usłyszałem, że z Jerzym Andrzejewskim, Zygmuntem Mycielskim czy Sławomirem Mrożkiem, którzy w listach otwartych potępili agresję, ratowaliśmy honor narodu polskiego.

Cierpliwość władz dla takiego „ratowania” nie trwała jednak długo.

W październiku nas wyłapali i zrobili  proces – dostałem 18 miesięcy, z których przesiedziałem 11. Ale to nie odsiadka sprawiła, że Marzec był dla mnie traumatyczny. Nie bito mnie, ale straszono, wywierano presję, również przez „agenta celnego”, którego szybko zidentyfikowałem. Z więzienia wyszedłem jednocześnie wzmocniony i w depresji – ale z innego powodu. Chodziło o zmasowaną propagandę i o użycie antysemityzmu w walce politycznej. Brutalność tej propagandy i masowe represje uzmysłowiły mi, że „oni” mogą z nas zrobić mięso mielone. Wyrzucenie z uczelni i „wilczy bilet” oznaczały wojsko. Ważne było, że Ninę aresztowano jako powiązaną z grupą „taterników” – ktoś się „posypał” w śledztwie –  i SB zapowiedziała jej oskarżenie o „szpiegostwo polityczne” z art. 5 tzw. Małego Kodeksu Karnego i co za tym poważny wyrok, minimum 5 lat. Jeszcze przed aresztowaniem towarzyszyło mi dodatkowo poczucie kompletnej izolacji. Przedtem byłem dość popularny towarzysko. A po wyjściu z więzienia ludzie, których dobrze znałem, też koledzy z klasy, przechodzili na mój widok na drugą stronę ulicy, czego już doświadczyłem po Marcu. To był szok samotności i braku perspektyw, jak zadżumiony.

To chyba doświadczenie wspólne dla wielu osób z kręgu „komandosów”.

Ja w każdym razie zdałem sobie sprawę, że jesteśmy bardzo wątłym środowiskiem wystawionym na wszelkie możliwe ciosy, uzależnionym od potęgi komunistycznego Lewiatana. Skończyła się zabawa, pojawiły się podstawowe pytania o życie. Zniknęły nadzieje związane z praską wiosną, nie dostrzegaliśmy żadnej perspektywy liberalizacji w Polsce. Widzieliśmy, że jest bardzo źle, a będzie jeszcze gorzej. Postanowiliśmy z Niną wyjechać.

Mając już wszystkie papiery na wyjazd w ręku, poszliśmy 18 stycznia 1970 r. na urodziny Janka Lityńskiego. Tam jeden z kolegów, nienależący do komandosów, „etniczny Polak”, powiedział, że to właściwie dobrze, że emigrujemy, bo dzięki temu władze nie będą już mogły w przyszłości używać argumentu żydowskiego w walce z opozycją… Zamurowało mnie. Wcześniej jeszcze, przed aresztowaniem, do Niny zwróciła się opozycyjna grupa studentów i młodych pracowników nauki z Politechniki, by się przyłączyła. Po pewnym czasie dowiedziała się, że jednak nie, bo jest Żydówką… Kolejny szok, który uzasadniał nasze postanowienie o wyjeździe.

Dlaczego wybrali państwo akurat Szwecję?

Nina opublikowała już po angielsku jeden czy dwa znakomite artykuły z dziedziny biochemii, robiła doktorat – i uniwersytet w Uppsali wystosował dla niej zaproszenie, by tam go skończyła. To bardzo pomogło. 20 stycznia 1970 r. wylądowaliśmy w Ystad.

Z jakimi planami?

Oczywistymi – trzeba dokończyć studia, Nina doktorat, a dalej… jakoś to będzie. Musieliśmy skupić się na stworzeniu podstaw normalnego bytu. Była w końcu i 4-letnia córka, Moniczka, która potrzebowała normalności. O działalności politycznej w ogóle nie myśleliśmy. Jednocześnie jednak zaczynały się tworzyć pewne sieci kontaktów. Już jesienią 1970 r. zobaczyliśmy się w Paryżu z Giedroyciem. Dla nas był to ktoś zupełnie wyjątkowy – a przy tym przychylny i nami zainteresowany. Wiedział, że opublikowane materiały marcowe pochodziły od Niny. Spotkałem się również ze dwa razy z Janem Nowakiem-Jeziorańskim.

Na czym wówczas polegały te kontakty?

Oni bardzo chcieli dowiedzieć się z pierwszej ręki i w szczegółach o tym, co zdarzyło się w Polsce. Przy czym Giedroyc, jak patrzył na człowieka, widział go głównie jako potencjalnego autora bądź współpracownika „Kultury”, nic więcej go nie interesowało. Nowak natomiast, choć operacjonalizował nasze rozmowy w postaci audycji Radia Wolna Europa, myślał w szerszych kategoriach budowania środowisk opozycyjnych w Polsce i na emigracji. Zaproponował mi pracę w Monachium, ale nie miałem na to ochoty. Studia były najważniejsze, rodzina funkcjonowała w znakomitych warunkach, Monika w przedszkolu już paplała świetnie po szwedzku… A poza tym mieszkanie wśród Niemców nie wchodziło wówczas w grę z powodów emocjonalnych.

W pewnym momencie, chyba w 1972 r., dostałem od Giedroycia list z prośbą, bym zorganizował w Uppsali spotkanie emigrantów z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Herling przyjechał, spotkaliśmy się w studenckim pubie w gronie kilkunastu osób, niemal wszyscy prenumerowali już „Kulturę” i go wielbili. Wygłosił mowę, którą można by streścić tak: wyjechaliście, jesteście na Zachodzie, teraz czas zacząć działać dla Polski, emigracja pełni rolę przywódczą. Przeżył niespodziewany dla siebie szok. Zebrani zaczęli mu tłumaczyć: bardzo pana cenimy, czytamy pańskie książki, ale czego pan od nas oczekuje? Wyjechaliśmy jako nie-Polacy, napiętnowano nas jako Żydów, nie mamy najmniejszych podstaw ani zamiaru brać na siebie odpowiedzialności za losy Polski, występować w roli przywódców. Dla tych młodych ludzi, którzy wyjechali na emigrację, nie mając wcześniej takich planów, głęboko obrażonych, wręcz rozbitych przez antysemityzm, odbudowujących swoje życie jako Żydzi, takie wezwanie było emocjonalnie nie do przyjęcia. Spotkanie zakończyło się średnio sympatycznie, Herling krzyczał wręcz: „Nie jesteście żadnymi Żydami! Jesteście Polakami!”, ale nie bardzo przekonał nieco zszokowanych tym słuchaczy. Opisał później mało przychylnie to spotkanie w „Dzienniku pisanym nocą”. Kompletnie nie rozumiał sytuacji, w której się znaleźliśmy.

W jaki sposób to nastawienie zmieniło się w przekonanie, że jednak coś trzeba zrobić?

Z początku naszym głównym punktem odniesienia byli przyjaciele, którzy pozostali w Polsce. Chcieliśmy im pomagać. Szukaliśmy ludzi, którzy jechali do Polski i mogli przemycić „Kulturę” i książki – głównie publikacje Instytutu Literackiego, ale nie tylko. Polska była wówczas atrakcyjnym miejscem, jeździło tam mnóstwo studentów ze Szwecji czy z Danii – gierkowskie otwarcie, tania wódka… W drugą zaś stronę jeździli ludzie do pracy na czarno, to często był zresztą często kwiat młodej polskiej inteligencji. Wówczas poznaliśmy np. Heńka Wujca – przyjechał z Ludką, którą wcześniej znaliśmy.

Przekazywaliśmy naszym znajomym również pieniądze. Mieliśmy z Niną stypendia-pożyczki studenckie, ale również dorabiałem: sprzątałem na kampusie, pracowałem jako barman w pubie studenckim, ale musiałem przestać z obawy, że wpadnę w alkoholizm… Przez pewien czas byłem również „Anną Walentynowicz” i przerzucałem magnesem przemysłowym złom na składowisku jako suwnicowy. W 1973 r. pojechaliśmy do USA. Zadawaliśmy sobie  pytanie: co dalej? Szwecja była wówczas krajem prowincjonalnym, ze średnimi możliwościami rozwoju zawodowego, jawiła się nam jako znakomite miejsce, ale do wychowywania dzieci i dla emerytów. W Stanach odwiedziliśmy kilka znanych naukowych ośrodków badawczych z dziedziny biochemii, gdzie zapraszano Ninę, by mogła kontynuować badania nad nowotworami. Zbigniew Brzeziński zaproponował mi otwarcie przewodu doktorskiego na Georgetown. Wówczas po raz pierwszy i ostatni spotkałem Jana Karskiego, który miał być moim oficjalnym promotorem. Postanowiliśmy jednak wrócić do Europy, do bliższego nam świata, bliższego też Polsce. To już był zresztą czas bardziej konkretnych rozmów z Alikiem, który wyjechał z Polski rok po nas.

Rozmawiali Państwo, że „coś” jednak należy zrobić. Jak ukształtowała się jednak idea, że tym „czymś” powinno być pismo takie jak „Aneks”?

Jedną z oczywistych dla nas konstatacji było to, że „Kultura” paryska, którą niezmiernie ceniliśmy i identyfikowaliśmy się z jej programem (np. w sprawie granic Polski czy stosunków z narodami na Wschodzie), była – mimo cennego zainteresowania Wschodem – niesłychanie polonocentryczna. Dla Giedroycia ważne były jego boje z emigracyjnym Londynem, które nam jawiły się jako abstrakcja. Problemem dla nas było również to, że Giedroyc, tak jak i Herling-Grudziński, uważał, iż z kraju znajdującego się pod sowiecką okupacją, z elitą, która musi iść na nieustanne kompromisy z władzą, nie może wyjść żadna poważna propozycja intelektualna czy polityczna. Tym samym emigracja (praktycznie „Kultura”, czy wręcz on sam) ma odgrywać rolę przywódczą. A my uważaliśmy, że to, co jest naprawdę istotne i co będzie miało wpływ na przyszłość Polski, może rozwinąć się tylko nad Wisłą. Stąd też postanowiliśmy wydawać pismo, które odwoływałoby się do w zasadzie nieznanych tam, niezmiernie bogatych doświadczeń intelektualnych i politycznych świata zachodniego – jako „aneks do ocenzurowanej prasy w Polsce”.

Czyli rezygnacja z samodzielnej roli na rzecz wsparcia inicjatyw z kraju.

Wspierania, uzupełniania, dostarczania materiału do przemyśleń, zapewniania dostępu w języku polskim do treści, które dla nas stały się chlebem powszednim. Wiedzieliśmy jednocześnie, że nie będziemy profesjonalnymi wydawcami. Mieliśmy bogate życie zawodowe i prywatne, a „Aneks” miał być dla nas, nazwijmy to „pasją”, ale nie źródłem utrzymania. Żeby jednak zacząć, potrzebne były pieniądze, których nie mieliśmy.

Gdzie należało ich szukać?

Alik rozmawiał z Giedroyciem, któremu zaproponował, by „Aneks” ukazywał się w ramach Instytutu Literackiego. To nie wchodziło w grę – „Książę” zaoferował natomiast pokrycie kosztów pierwszych czterech numerów. Potem jednak wycofał się z tej oferty; napisał chyba, a może przekazał ustnie Alikowi, że jesteśmy młodszym pokoleniem, mamy odmienne doświadczenia, kierują nami inne motywacje polityczne, powinniśmy więc działać samodzielnie. Uczynił tak prawdopodobnie dlatego, że nie chciał konkurencji. To jednak nie zepsuło naszych stosunków.

Prowadziliśmy również rozmowy w Londynie, gdzie byli nami zainteresowani wszyscy prócz endeków. Poznałem wspaniałych ludzi – Adama i Lidię Ciołkoszów, którzy byli w takich sprawach bezradni, ale skierowali mnie do Andrzeja Stypułkowskiego, który stał na czele wydawnictw Polonia Book Fund i Overseas Publications Interchange. Były one finansowane przez International Literary Center, amerykańską inicjatywę wymyśloną w latach 50. w celu przerzutu zachodniej i emigracyjnej literatury do krajów komunistycznych. Z takiego wsparcia korzystali wszyscy wydawcy emigracyjni, łącznie z Instytutem Literackim, który służył za model: pomoc przyjmujemy, ale zachowujemy pełną niezależność. Działało to w taki sposób, że Amerykanie kupowali np. tysiąc egzemplarzy danej pozycji, z czego zabierali połowę, a drugą pozostawali za darmo w rękach wydawców. Egzemplarze z ich puli trafiały następnie do księgarń emigracyjnych – polskich albo innych – na całym świecie, głównie w Europie, które często odwiedzali turyści z kraju. To byli zarówno intelektualiści, jak i tacy, którzy potem je z zyskiem sprzedawali, co nie miało znaczenia, bo liczyło się tylko, by książki i czasopisma znalazły się nad Wisłą. Księgarnie te wysyłały również pocztą do Polski zamówione, często potwornie drogie książki akademickie w językach obcych – i one dochodziły! Odbiorcami było np. kilka uniwersytetów, m.in. UW czy KUL, ale też osoby prywatne.

Czy wiedzieli państwo wówczas o tym, skąd pochodzą te fundusze?

Andrzej Stypułkowski, z którym się zaprzyjaźniłem i któremu gorąco polecił nas Brzeziński, opisał mi cały mechanizm. Szczerze mówiąc, kompletnie nas to nie obchodziło. Ważne było, że ich pomoc pokrywała koszty druku. Na pokrycie pozostałych kosztów musieliśmy znaleźć pieniądze z prenumerat. Giedroyc zamieścił informację o pojawieniu się „Aneksu” na łamach „Kultury” i zaczęliśmy budować listę prenumeratorów. Szybko się okazało, że mamy ich już kilkuset.

Od pierwszego numeru „Aneksu” podawana była informacja, że wydawcą jest Polskie Koło Naukowe przy uniwersytecie w Uppsali…

Była to totalna fikcja. Szwecja była krajem niesłychanie liberalnym, więc napisałem formalny list do władz uczelni, że chcemy założyć takie koło. Oni to przyjęli do wiadomości i nigdy się nie odezwali – nie musieliśmy składać żadnych sprawozdań, także finansowych. Nikogo to nie interesowało. Sytuacja zmieniła się po naszej przeprowadzce do Londynu w 1975 r., a szczególnie później, kiedy „Aneks” przerodził się w całkiem duże przedsiębiorstwo, a Nina zaczęła wydawać książki. Musieliśmy więc tę działalność gospodarczą zarejestrować i składać zeznania podatkowe. Ale nazwa wydawcy długo pozostawała bez zmian, dodaliśmy tylko Londyn do Uppsali.

Jak w tym okresie wyglądał podział pracy?

Praca redakcyjna była mocno nieusystematyzowana. Wszyscy sugerowaliśmy artykuły, tłumaczyliśmy i redagowaliśmy. Choć w sposób naturalny Alik był głównym redaktorem, każde z nas wykłócało się o dobór tekstów. To dla wszystkich stało się z czasem nieznośne… Ustaliliśmy więc, że choć nadal będziemy się spierać, to Alik zostanie redaktorem naczelnym, a w moich rękach spoczywać będzie strona organizacyjna, finansowa, prenumeraty, no i przemyt. Ja też kontaktowałem się z autorami bądź wydawcami tekstów, które zamierzaliśmy przetłumaczyć, chyba że byli to znajomi Alika czy Ireny.

Z jakimi reakcjami najczęściej się pan stykał? Czy towarzyszyło im zrozumienie, jakim celom mają służyć takie przedruki?

Rutynowo dostawaliśmy wszystkie konieczne zgody; nie przypominam sobie odmów. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest to przedsięwzięcie, które nie ma charakteru komercyjnego, aczkolwiek nie zawsze podkreślaliśmy, że pismo będzie przemycane do Polski. Nie było też oczywiście mowy o płaceniu za prawa autorskie, a takie pisma jak „Encounter”, „Survey” czy „Deadalus” od razu potraktowały nas jako partnerów w dziele podkopywania ideowych podstaw sowieckiego komunizmu.

Gdzie „Aneks” był drukowany?

Pierwsze numery w Paryżu, potem w Londynie – tam również drukowaliśmy książki. Szybko okazało się, że lepszą jakość druku – a i niższe ceny – od polskich drukarń emigracyjnych zapewniały wielkie, zmechanizowane zakłady, produkujące setki tysięcy egzemplarzy paperbacków. Zdumiało nas, że chętnie podejmowały się one druku w nakładzie 2–3 tys. egzemplarzy. Ninę pozytywnie szokowały warunki, jakie nam zapewniali: przyjeżdżali do domu, by sprawdzić kolory okładek, traktowali jak każdego poważnego klienta. Na nich też chyba robiło wrażenie, że w prywatnym domku, a nie w żadnym biurze kilkoro szaleńców prowadzi tego typu działalność. A wręcz nas polubili, gdy ujawniliśmy, że większość nakładu jest przemycana do Polski, gdzie takie książki są zakazane.

Ów bezpośredni przemyt rozpoczęli państwo od razu, wraz z pierwszym numerem. Jak to wyglądało?

Przez księgarnie do rąk przybyszy z Polski szło najwięcej z nakładu każdego numeru. Wysyłaliśmy pocztą wszystkie nasze publikacje do najważniejszych bibliotek uniwersyteckich w Polsce, również do biblioteki na Koszykowej w Warszawie, a niektóre regularnie potwierdzały przesyłki pocztą na oficjalnych drukach. Przykazywaliśmy też po 20–50 egzemplarzy naszym licznym przyjaciołom i współpracownikom na całym świecie, głównie w Europie. Oni z kolei wyszukiwali Polaków z kraju. Znajomych dziennikarzy czy turystów z Zachodu proszono o dostarczenie książek pod konkretne adresy. Były to kanały niezwykle skuteczne, ale  zupełnie ich nie kontrolowaliśmy. Sami też przekazywaliśmy „Aneks” różnym ludziom wybierającymi się do Polski – i kierowaliśmy ich do naszych przyjaciół. Zdarzały się zabawne sytuacje, gdy jeszcze w Uppsali zwróciliśmy się do szwedzkiego zespołu jazzowego, który wybierał się na tournée do Polski. Potem okazało się, że ktoś inny, z kim też byliśmy w kontakcie, również poprosił ich o wzięcie paczki – gdzie były i „Aneksy”, i książki. I okazało się, że cały minibus jest wypełniony „kontrabandą”. Innym razem jechała delegacja kościoła protestanckiego i wzięła z 10 egzemplarzy, inni brali 100 egz. do samochodu, a ktoś inny 5, lecąc samolotem. Staraliśmy się, żeby dobór tytułów był zróżnicowany – najwyżej po kilka egzemplarzy jednej pozycji, by w razie wpadki przewożący nie został oskarżony o zorganizowany przemyt.

Wokół „Aneksu” zaczęła rodzić się więc siatka kontaktów…

Na bazie tej współpracy utworzyło się szerokie środowisko, które potem fantastycznie zadziałało w okresie KOR-u i stanu wojennego, kiedy zbieraliśmy pieniądze, przemycaliśmy sprzęt, docieraliśmy z informacjami do dziennikarzy, związkowców i polityków, czy organizowaliśmy protesty. Co ważne, wiele osób z nowej emigracji, które wcześniej uważało, że trzeba zapomnieć o Polsce, przekonało się, że można robić coś sensownego. Nie podejmowali działalności politycznej, ale byli gotowi raz czy dwa razy w roku coś dla „Aneksu” przetłumaczyć, napisać albo przemycić. Irena i Janek Grossowie w USA, Elżbieta i Jakub Święciccy w Szwecji, Witek Drukier w Danii, Sasza Malko w Holandii i wielu, wielu innych…

Gdzie upatrywałby pan najważniejszą rolę, jaką w tym okresie odegrało pismo?

Na Zachodzie staliśmy się platformą integrowania nowej emigracji, w tym i załamanej po Marcu, jej żydowsko-polskiej części. Daliśmy tym ludziom poczucie, że nie ma sensu obrażanie się na Polskę, ma natomiast sens łączenie normalnego życia na Zachodzie z robieniem czegoś na rzecz opozycji krajowej. Pierwsza połowa lat 70. była dla niej okresem bardzo trudnym. Nasi przyjaciele wyszli z więzień, niektórzy mogli podjąć studia, ale poza Warszawą, np.: Adam Michnik w Poznaniu, Basia Toruńczyk i Sewek Blumsztajn na KUL-u. Karol Modzelewski wyjechał do Wrocławia. Nastąpiło wymuszone wycofanie się z ambicji uczestniczenia w życiu publicznym, ale też odcięcie się od strasznej rzeczywistości. Nie powinno się przesadzać, ale wydaje mi się, że „Aneks”, będąc ich intelektualnym pismem pokoleniowym – czytanym i dyskutowanym – pomagał, w pewnym choćby stopniu, jakoś poskładać się psychicznie. Mieli nas i „Aneks”, który uznawali za własny. A potem powstał KOR.

Druga część rozmowy – czytaj tutaj.