Poza koleinami
Krzysztof Dorosz w rozmowie z Łukaszem Bertramem

Poza koleinami

Fot. ze zbiorów Krzysztofa Dorosza

 

Krzysztof Dorosz (ur. 1945), pisarz i eseista, autor artykułów o tematyce religijnej. Opublikował trzy książki: „Maski Prometeusza”,„Sztukę wolności” i „Bóg i terror historii”. Blisko 20 lat pracował jako dziennikarz radiowy w Polskiej Sekcji BBC w Londynie. Od roku 1989 publikuje eseje z dziedziny kultury i religii w „Znaku”, „Więzi” i „Przeglądzie Politycznym. W latach 2002–2003 redaktor naczelny miesięcznika „Jednota” wydawanego przez Kościół ewangelicko-reformowany. Członek polskiego PEN Clubu. Mieszka w Warszawie.

Łukasz Bertram, koordynator i redaktor Archiwum „Aneksu”, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant Instytutu Socjologii UW.

W jaki sposób na łamach „Aneksu” można było rozwijać refleksję nad pytaniem „skąd zło?” lub nad pojęciem sacrum.

Łukasz Bertram: W 1969 r. wyemigrował pan z Polski do Szwecji, jednak pański przypadek był zupełnie inny niż innych osób zaangażowanych w powstawanie „Aneksu”. Nie pochodził pan z rodziny przedwojennych komunistów, nie uczestniczył pan w ruchach opozycyjnych na Uniwersytecie Warszawskim ani w wydarzeniach marcowych. Co zatem w tamtym okresie kształtowało pańskie poglądy?

Krzysztof Dorosz: Przed decyzją o emigracji studiowałem filologię angielską na UW i nie miałem nic wspólnego z ruchem „komandosów”. Nie tylko nie byłem wtedy marksistą, ale wręcz deklarowałem się jako przeciwnik marksizmu. W przeciwieństwie do rewizjonistów, pragnących zmieniać system od środka, nie czyniłem rozróżnień między komunizmem jako ideą a jego praktycznym urzeczywistnieniem, „realnym socjalizmem”, jak wtedy mówiono. Kiedy później, już w Szwecji, wszedłem w środowisko dawnych rewizjonistów i podczas którejś dyskusji padło stwierdzenie: „no, przecież, do diabła, wszyscy jesteśmy marksistami”, poczułem się w obowiązku zaprotestować.

Czyli na PRL patrzył pan jako na coś z gruntu obcego?

Tak. Dzięki znajomości angielskiego mogłem czytać różne książki – i na bodaj III roku studiów poznałem Orwella. Przez kilka dni żyłem w szoku, że oto mam przed sobą opis rzeczywistości, w której tkwiłem, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. To sprawiło, że czułem między sobą a PRL-em ścianę – może przezroczystą, ale to była ściana. Moim życiowym nastawieniem stało się więc: „jak najdalej od tego”. Nie wyobrażałem sobie jednak podejmowania walki, bo uważałem, że byłaby stracona. I dlatego ludzie ze środowiska „komandosów” imponowali mi, choć ich nie znałem, gdyż mieli oni pomysły – lepsze lub gorsze – stawienia władzy oporu.

O wydarzenia marcowe tylko się otarłem, przez jakiś czas kogoś zastępowałem u mnie na wydziale, ale nawet nie pamiętam, co to było za gremium – odbyło się to w sumie przypadkowo. Pod tym względem mi się upiekło, ale i dla mnie Marzec był szokiem. Szokiem, którego sensu, jak większość moich rówieśników, nie rozumiałem. Któż mógł cokolwiek zrozumieć w tej propagandowej mgle? Prawie wszyscy byliśmy zagubieni, choć pewnie „komandosi” mieli większe pojęcie, co się działo, niż ja – a przynajmniej mogli tak uważać.

Choć nie padłem ofiarą represji, zdecydowałem się wyjechać. Po pierwsze dlatego, że ustrój mi się nie podobał, po drugie – solidaryzując się z moją ówczesną żoną, która chciała wyemigrować ze względu na swoje pochodzenie. Jechaliśmy prawie zupełnie w nieznane, a Szwecję wybraliśmy tylko dlatego, że żona miała tu rodzinę.

W Szwecji nawiązał pan jednak bliższe relacje z emigrantami marcowymi.

Przede wszystkim poznałem i zaprzyjaźniłem się z Eugeniuszem Smolarem, który mieszkał kilka minut piechotą ode mnie. Zbliżyłem się do nieformalnej grupy emigrantów – oprócz Eugeniusza należeli do niej (ale tylko w początkowej fazie) m.in. Józef Dajczgewand czy filozof Włodzimierz Rabinowicz. Byli oni powodowani jednym bardzo niesprecyzowanym pragnieniem: że trzeba i warto coś zrobić. To „coś” było jeszcze mgliste. Na spotkaniach padały propozycje, by może założyć pismo – ale również, by może publikować polityczne karykatury. Ktoś inny mówił, że to bez sensu, lepiej podłożyć bombę pod polską ambasadę. Niektóre pomysły były więc wariackie.

Co więc sprawiło, że gdy różne osoby wykruszały się z tych spotkań, pana związki z braćmi Smolarami coraz bardziej się zacieśniały – i tym samym znalazł się pan w kręgu osób, które stworzyły „Aneks”?

Myślę, że po pierwsze wielką rolę odegrała przyjaźń z Gienkiem. Po drugie – we mnie również wzbudziła się chęć, by coś robić. Do tego doszły względy praktyczne – byłem przecież wykwalifikowanym tłumaczem z języka angielskiego, mogłem więc podjąć się przekładu artykułów na potrzeby rodzącego się pisma.

Rola tłumacza była z początku dla pana podstawową?

Tak, ale uczestniczyłem też w rozmowach na temat selekcji tekstów. Upłynęło natomiast sporo czasu, nim poczułem, że jestem w stanie napisać coś sam, od siebie. A sprowokował mnie do tego w 1976 r. tekst „List do przyjaciół” podpisany „Anna Chmielewska”, autorstwa Teresy Boguckiej, zamieszczony w 12. numerze „Aneksu” i mówiący o zbliżeniu między środowiskiem „komandosów” a kręgami katolickimi, szczególnie Klubem Inteligencji Katolickiej czy „Więzią”.

Czyli o procesie, który trwał już od kilku lat, a którego symbolem była książka Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych”.

To prawda. Przez ten tekst Boguckiej przewijał się leitmotiv, obecny również w książce Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog”  – spotkanie dwóch przeciwstawnych dotąd stron, które odkrywają, że mają ze sobą coś wspólnego. Ja zaś swój artykuł – opublikowany pod pseudonimem „Grzegorz Gawiński” – zatytułowałem, nawiązując do Jana Parandowskiego, „Niebo w płomieniach”. Chodziło mi o sprawy wiary, niekoniecznie tylko religijnej, lecz szerzej rozumianego światopoglądu – światopoglądu naszego, młodych ludzi. Moi rodzice oboje byli agnostykami. Ja natomiast dość szybko, na pierwszych latach studiów, zacząłem się do tej ich tradycji dobierać i dostrzegać jej mielizny. Buntowałem się i szukałem dla siebie jakieś perspektywy religijnej. Z tego płynęło swego rodzaju oburzenie na środowisko „komandosów”: no, jak to, wyrośliście w Polsce, kraju katolickim i nie wiedzieliście, że jest jakaś religia? Możecie nie wierzyć, to wasza sprawa, ale „nie zauważyć”? Z takimi uczuciami siadałem wówczas do pisania tego tekstu. Krytykowałem tę grupę również za to, że mając już po dwadzieścia kilka lat, wciąż tkwili w jakichś marksistowskich matrycach myślowych, zamiast – jak powinno się czynić w tym wieku – zrywać z tradycjami, w których ich wychowano.

To zbliżenie różnych środowisk odbywało się chyba również na polu „Aneksu” – między panem a Smolarami, wywodzącymi się przecież z rodziny komunistów i przechodzącymi właśnie przez etap rewizjonizmu.

Tak. Moje poglądy i moje korzenie były inne. Mój ojciec nie był nigdy komunistą, ale wywodził się również z tradycji lewicowej, wierzył w ideał szklanych domów. Jego rodzice byli aktywnymi działaczami przedwojennej PPS.

A doświadczenie religijne? 

Ono wówczas nie było jeszcze doświadczeniem człowieka wierzącego tylko – od biedy można powiedzieć – religioznawcy. Interesowałem się wtedy religią, ale jako zjawiskiem społecznym, psychologicznym i kulturowym — czytałem Eliadego i autorów, którzy byli przekonani, że wiara religijna należy po prostu do ludzkiej natury.

Jak wobec tej różnorodności określiłby pan ówczesny kierunek ideowy „Aneksu”?

Nazwałbym go eklektyzmem. W tym kontekście przypomina mi się rozmowa z Marcinem Królem; sporo późniejsza, bo pewnie z początku lat 80. On wówczas deklarował się jako konserwatysta, ale współpracował z „Aneksem”. I powiedział, że w Polsce niektórzy zarzucają pismu lewicowość – ale gdyby tak faktycznie było, to on by przecież z nim nie współpracował. Ale też „Aneks” nie był pismem konserwatywnym. Ja również miałem świadomość, że moje teksty są z nieco innej bajki. Fakt, że koledzy przychylnie je przyjmowali, był dla mnie świadectwem pluralizmu, w którym bardzo dobrze się odnajdowałem.

Czasami żartem stawiałem sobie pytanie, czy koledzy zaakceptują to, co piszę, czy odrzucą. Akceptowali. Kiedyś Alik Smolar opowiadał, że jakiś polski ksiądz chciał zaprenumerować „Aneks” i żeby mieć podkładkę wobec władz, twierdził, że pismo jest mu potrzebne do wykonywania obowiązków duszpasterskich. Alik śmiał się, mówiąc: „To pewnie z powodu twoich tekstów”.

Zanim zapytam, co było w nich takiego, co mogło wywołać taki odzew, chciałbym poruszyć inną kwestię. W 1978 r. publikuje pan, już pod własnym nazwiskiem, esej „Faust współczesny, czyli de pacto hominis politici cum diabolo, później „Śladami Kolumba” i następne. Jak w pańskim przypadku wyglądała decyzja o tym, by nie pisać pod pseudonimem?

W pierwszych latach towarzyszył mi – zapewne przesadny – lęk o rodzinę, która została w Polsce. On miał korzenie jeszcze w decyzji o wyjeździe z kraju. W rodzinnych rozmowach pojawiał się argument, że mój wyjazd może zaszkodzić mojej siostrze w dostaniu się na studia. Ale oto jest druga połowa lat 70. Mieszkam jeszcze w Szwecji, ale jako anglista robiący doktorat jeździłem do Londynu – to były niejako kulturowe pielgrzymki. Odwiedzałem również Gienka i Ninę Smolarów i u nich poznałem Adama Michnika. A Michnik mnie opieprzył. Mówił: „no jak to, my występujemy jawnie, podajemy w KOR nazwiska, telefony, adresy, nie boimy się, a ty co?”. To zrobiło na mnie wrażenie i następne artykuły pisałem już pod nazwiskiem.

Co było spoiwem tych tekstów, co przede wszystkim pana interesowało?

Nie wiem, czy istniała jakaś wyznaczona samemu sobie linia programowa, której bym się trzymał. Czasem, kiedy ludzie pytają mnie, czym właściwie się zajmuję, odpowiadam, że jestem zawodowym dyletantem – dlatego że poruszam się po bardzo różnych obszarach. To chyba kwestia temperamentu. Natomiast najważniejszym dla mnie tematem, nie tylko zresztą dla mnie, dla wielu z nas na emigracji, była refleksja nad komunizmem. I tak jak ludzkość zadaje sobie od niepamiętnych czasów pytanie: „Unde malum?”, czyli: „Skąd zło?”, tak ja sobie zadawałem pytanie: „Skąd komunizm?”. Szukając jego źródeł, zarzucałem szeroko sieć, w pierwszym tekście nawiązując do mitu faustowskiego. Połączenie Fausta z komunizmem nie było bynajmniej oczywiste, mimo to jednak tekst był przyjęty bardzo dobrze. Po publikacji natomiast zdarzyła się rzecz do dziś dla mnie zagadkowa. Zadzwonił bowiem do mnie człowiek z pokolenia moich rodziców, komunista pochodzenia żydowskiego, emigrant w Szwecji. Był bardzo przejęty i powiedział, że tekst go zachwycił. Pomyślałem sobie: „Boże, przecież to niemożliwe”.

Zacząłem wówczas systematycznie studiować pisma austriacko-amerykańskiego myśliciela Erica Voegelina. W 1938 r. napisał on niewielką książeczkę pt. „Religie polityczne”. Nie był chyba pierwszym, który użył tego terminu, wcześniej posługiwał się nim bodaj Franz Werfel, ale Voegelin napisał na ten temat rozprawkę. Zafascynowało mnie to i wpłynęło na moją refleksję nad źródłami komunizmu, który przecież można, tak samo jak nazizm, postrzegać właśnie jako religię polityczną.

Wprowadził pan również na łamy „Aneksu” refleksję nad myślą Paula Tillicha  – i nad tym, co dla tego protestanckiego teologa i filozofa odznaczał socjalizm.

 Przeczytałem większość tego, co Tillich napisał. Byłem nim kiedyś zachwycony, pobudzony i zainspirowany. Mówiłem wcześniej o mojej antykomunistycznej i antymarksistowskiej orientacji, ale na łamach „Aneksu” obcowałem jednak z ludźmi o sympatiach lewicowych. Byłem jeszcze młody, światopoglądowo nieukształtowany, intensywnie szukałem. Dlatego też próbowałem w lewicowości znaleźć coś, co na moich intelektualnych współrzędnych sytuowałoby się pozytywnie. Pod tym względem Tillich i jego książka „Socjalistyczna decyzja” był bardzo interesujący.

W 29–30 numerze „Aneksu” z roku 1983 jest cały blok tematyczny poświęcony „powrotowi sacrum. Znaleźć tam można teksty Daniela Bella, Mircei Eliadego, Antoniego Pospieszalskiego czy Leszka Kołakowskiego. Pan opatrzył je wstępem i dołączył swój artykuł „Ziemia jałowa i poszukiwanie Graala”. Zakładam zatem, że był pan głównym autorem tego wyboru – jak wyglądała praca nad nim i jaka myśl panu przyświecała?

Powrót sacrum „wisiał w powietrzu”. Przynajmniej w tym powietrzu, którym ja oddychałem. Temat był w kulturze i w moim własnym wnętrzu. Wyrwawszy się z agnostycyzmu czy ateizmu rodzinnego domu, szukałem drogi prowadzącej do religii i wiary. A to wcale nie było łatwe. Obiecałem sobie, że nie będę budował zamków na lodzie i nie szedł na żadną łatwiznę. Czasami wydaje mi się, że w naszych czasach łatwiej wyrwać się z rodzinnej tradycji religijnej niż agnostycznej. Choćby dlatego, że w kręgach inteligencji europejskiej już dawno pokutuje przekonanie, że człowiek oświecony nie będzie babrał się taką niedorzecznością jak wiara religijna. A w szeroko pojętym kręgu „Aneksu” wyczuwałem zaciekawienie tematem powrotu sacrum. Interesował się nim Leszek Kołakowski, który był przecież w dużej mierze naszym intelektualnym przewodnikiem. I tak zebrałem teksty, które już znałem, przeczytałem dalsze, zrobiłem wybór i wraz z żoną, Wiktorią, opracowałem do druku.

W następnych latach charakter „Aneksu” do pewnego stopnia się zmienia – staje się on platformą wymiany myśli płynących z kraju. Jak wyglądało pańskie zaangażowanie – czy było ono dalej na podobnym poziomie?

Mniej więcej tak. Cały czas brałem udział w spotkaniach w ścisłym gronie redakcyjnym, identyfikowałem siebie jako członka redakcji, po przeprowadzce do Londynu w 1978 r. latałem z Gienkiem i Niną do Paryża na spotkania z Alikiem i Ireną. Nigdy nie myślałem o sobie w kategoriach działania politycznego i było dla mnie naturalne, że jako emigrant docieram poprzez moje teksty do bardzo niewielkiej grupy ludzi. Cieszyło mnie, że to, co robimy, jest ważne choćby dla kilku osób.

A jak postrzegał pan to, co zdarzyło się w Polsce w 1980 r.?

Sierpień i wybuch „Solidarności” zaszokowały nas wszystkich pozytywnie. Zupełnie nie wiedzieliśmy, dokąd to może nas zaprowadzić. Nie śmiałem snuć żadnych spekulacji na tematy polityczne, ale przede wszystkim – to, co działo się w Polsce, szalenie mi się podobało.

We wspomnieniach wielu osób zaangażowanych w opór przeciwko systemowi, w kraju i na emigracji, powtarza się fraza: „nie spodziewaliśmy się, że system ten może szybko i łatwo upaść za naszego życia”. Jak to było w pańskim przypadku?

Tak samo. Nie spodziewałem się końca i ten koniec mnie zaskoczył. Będąc w redakcji „Aneksu” i uczestnicząc w selekcji materiałów, czytałem sporo tekstów ściśle politologicznych. Również w nich nie znalazłem przepowiedni rychłego końca. Zakładałem, że ci autorzy znają się na tym lepiej ode mnie i taka szalona myśl nawet nie przyszłaby mi do głowy.

Przyszedł stan wojenny, który sytuację w Polsce zamroził – jednak historia potem znów przyspieszyła, czego kulminacją był rok 1989 i początek transformacji ustrojowej. Zapadła wtedy decyzja, by zaprzestać wydawania „Aneksu”. Czy pan się z nią zgadzał?

Było mi przykro, że kończy się coś dobrego. Ale gdy myślę o tym dziś, wiem, że decyzja ta była strzałem w dziesiątkę. Kontynuowanie działalności na emigracji nie miało sensu. Wszyscy żywiliśmy przekonanie, że jej rola, a zatem i rola „Aneksu”, się kończy. Pamiętam zresztą dużo wcześniejszą – z przełomu lat 70. i 80. – rozmowę z kimś, kto przyjechał z kraju. Uważał on, że jeśli jakieś pomysły polityczne mają się urodzić, to tylko na emigracji, w warunkach swobody. Natomiast zarówno ja, jak i Smolarowie, uważaliśmy, że jest wprost przeciwnie. Że my jesteśmy właśnie tym „aneksem”, formacją służebną wobec tego, co urodzi się w kraju. Eugeniusz mówił mi: „Słuchaj, przecież nasi przyjaciele w kraju nie wiedzą o wielu rzeczach! Nie wiedzą, co to są prawdziwe związki zawodowe albo na czym polega obrona praw człowieka!”. A zatem my stawialiśmy się w roli instytucji usługowej, która w różnych formach będzie kolegom w Polsce podrzucać różne idee.

Do jakiego stopnia to się udało? Jak się panu wydaje – co w „Aneksie” było szczególnie inspirujące dla odbiorców wówczas – a może i dzisiaj?

Od wielu lat mam poczucie, że życie, nie tylko w Polsce, toczy się według utartych torów. W naszym myśleniu – czy to lewicowców, czy konserwatystów – mnóstwo jest czegoś, co nazwałbym „popłuczynami oświeceniowych stereotypów”, bezmyślnie powtarzanych klisz pojawiających się od XVIII w. I pod tym względem taki „Aneks” był niezwykle przydatny, wstrzykując w obieg coś spoza takich kolein. Wydaje mi się, że to, co w nim serwowaliśmy, było w dużym stopniu oryginalne.

A co „Aneks” przyniósł panu – osobiście?

Moja pierwsza książka, „Maski Prometeusza”, z 1989 r., składała się tylko z tekstów publikowanych w „Aneksie”. I to od „Aneksu” wyszła propozycja jej wydania. Zaskoczyła mnie, ale jednocześnie niezwykle ucieszyła. Bo „Aneks” dał mi bardzo wiele. Skłonił, a nawet więcej niż skłonił: sprowokował i zainspirował do poważnego myślenia i poszerzania oraz porządkowania swoich własnych refleksji. Co równie ważne, dawał mi absolutnie wolną rękę. Nikt nigdy mnie nie cenzurował, mimo że nie wywodziłem się ze środowiska, z którego pochodzili inni członkowie redakcji oraz duża część odbiorców.

Dalej, jak już mówiłem, mieliśmy, zakładając pismo, poczucie, że coś trzeba zrobić. To, że tkwiłem w tym dalej, dokładałem swoje trzy grosze, zaspokajało tę instynktowną potrzebę zaangażowania. Co więcej, gdy dziś patrzę wstecz, „Aneks” decydował również o mojej łączności ze sprawami polskimi. Po przeprowadzce do Londynu zacząłem pracować w Sekcji Polskiej BBC. Posłano mnie kiedyś na kurs reżyserii radiowej i dokumentalne słuchowisko, które napisałem i wyreżyserowałem, spotkało się z przychylnym przyjęciem „nauczycieli”; ktoś z brytyjskiego pionu mówił mi, że po niewielkich przeróbkach można by to nadać. Czułem, że gdybym bardzo chciał, mógłbym przesunąć się zawodowo, zostać redaktorem nie Sekcji Polskiej, ale po prostu BBC. Pomyślałem jednak – dobrze, ale musiałbym w to włożyć mnóstwo wysiłku, a tu mam „Aneks”. To jest ważniejsze. Bo obok BBC „Aneks” był najważniejszy. Symbolizował i ucieleśniał w moim umyśle opór stawiany nie tylko strasznej mizerii życia w ustroju komunistycznym, krzyczącej do nieba niesprawiedliwości tego ustroju, zniewoleniu kraju i ludzi, z którymi łączyły mnie silne więzy, lecz także opór wobec zła, konkretnego, dotykalnego, ohydnego. Przekonany jestem, że ta moja refleksja nad złem komunizmu, z której wynikło filozoficzne i religijne pytanie o naturę ludzkiego zła, towarzyszy mi do dzisiaj.