W „Aneksie” nie było zapisu na nazwiska
Nina Smolar w rozmowie z Łukaszem Bertramem

W „Aneksie” nie było zapisu na nazwiska

Fot. Eugeniusz Smolar

 

Nina Smolar, doktor biochemii. Uczestniczka warszawskiej opozycji studenckiej w drugiej połowie lat 60., więziona w okresie kwiecień–wrzesień 1969, od 1970 r. na emigracji. W latach 1975–1982 pracowniczka Imperial Cancer Research Fund w Londynie, następnie prowadziła wydawnictwo książkowe „Aneksu”.

Łukasz Bertram, koordynator i redaktor Archiwum „Aneksu”, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant Instytutu Socjologii UW.

 

Działalność wydawnictwa książkowego Aneks oraz trudne doświadczenie zderzenia się z polskim kapitalizmem po 1989 r.

Łukasz Bertram: W roku 1968 zaangażowała się pani w organizowanie pomocy dla represjonowanych po wydarzeniach marcowych, ale również w przesyłanie do „Kultury” paryskiej fotokopii dokumentów ruchu studenckiego. Jaka była pani droga do sprzeciwu wobec PRL-owskiego systemu?

Nina Smolar: Towarzysko należałam do grupy „komandosów”, ale studiując biochemię, miałam bardzo mało wolnego czasu i na wszelkie spotkania dyskusyjne na Uniwersytecie Warszawskim albo prywatne spotkania nie uczęszczałam lub przychodziłam spóźniona. Dlatego też śmiałam się, że jako jedyna z całego środowiska naprawdę ciężko pracuję od rana do wieczora. Musiałam skupiać się na czymś innym niż na dywagacjach o różnicach między młodym a starym Marksem. To mnie kompletnie nie interesowało.

Marzec 1968 r. był jednak dla mnie takim samym szokiem jak dla innych. Z podsłuchanych rozmów w domu wiedziałam już co prawda o łagrach i podobnych sprawach, a także o fali antysemityzmu po 1956 r. Do tej pory spotykałam się jednak najwyżej z jakimiś odzywkami czy dowcipami na obozach studenckich, które kończyły się, gdy deklarowałam, że mi się to nie podoba, bo jestem Żydówką. Uważałam, że antysemityzm jest w Polsce ludowy, może nieprzyjemny, ale bez znaczenia, co więcej – zniknie dzięki postępowi i edukacji. I nagle w 1967/68 r. – znowu to wybuchło, z tym że teraz po raz pierwszy teksty antysemickie trafiły na łamy oficjalnych gazet. Obok zupełnie humorystycznych rzeczy, jak transparenty typu „Syjoniści do Syjamu”, widać było, że ta ideologia stała się dla kogoś poręczna. Jednocześnie byłam zszokowana kłamstwami, obelgami publikowanymi w gazetach, a miary dopełniło przemówienie Gomułki z 19 marca 1968 r. na spotkaniu z warszawskim aktywem partyjnym. Uznałam, że tak bezczelne kłamstwa nie mogą pozostać bez reakcji – hasło: „Prasa kłamie”, było prawdziwe i dlatego zaangażowałam się w przerzut dokumentów za granicę. A poza tym sprawą oczywistą była konieczność pomocy przyjaciołom, których uwięziono.

Potem również pani trafiła w czerwcu 1969 r. do więzienia na 3 miesiące, ale groził pani wyrok znacznie wyższy – z uwagi na charakter działalności, który władze mogły zakwalifikować jako szpiegostwo. W 1970 r. podejmują państwo wraz z mężem decyzję o emigracji. O czym myśleli państwo po przyjeździe do Szwecji?

Byliśmy w obcym kraju, pośród obcego języka i obcej kultury. To sprawiało, że po pierwsze musieliśmy nauczyć się, jak się do tego dostosować, jak oswoić tę obcość. Zależało nam, by nie zrezygnować z ambicji, które mieliśmy w Polsce, nie obniżyć pułapu. To zawsze jest dla emigrantów wielki problem. Od początku dążyliśmy więc do celu, którym było wyrobienie sobie w Szwecji jakiejś pozycji zawodowej, by móc czuć się na równi z „tubylcami”. Na tym skupialiśmy się przez pierwsze dwa–trzy lata, żyjąc oczywiście wciąż problemami Polski, a także zachłystując się przeróżnymi tekstami, do których w kraju nie mieliśmy dostępu. Z tego zrodziło się przekonanie, że trzeba coś zrobić, by przynajmniej ci, którzy w PRL umieją czytać i myśleć, ten dostęp uzyskali.

Z tego przekonania zrodził się „Aneks”. W jakie działania się pani wtedy zaangażowała?

Ponieważ byłam zajęta pracą naukową – głównie w pomoc przy redagowaniu tekstów. Natomiast ważnym momentem zaangażowania się, choć niezwiązanym z „Aneksem”, była prośba Giedroycia byśmy spisali taśmy ze spotkania szczecińskich stoczniowców z Edwardem Gierkiem w styczniu 1971 r. – to właśnie wtedy pierwszy sekretarz zapytał: „Pomożecie?”. Z tą sprawą mieliśmy do czynienia już wcześniej, dano nam bowiem znać z Warszawy poprzez Bolka Sulika, że jest ważna rzecz do przekazania za granicę. Namówiliśmy przyjaciół, Szwedów, by pojechali do Polski i to „coś” przywieźli. Okazało się, że były to owe nagrania. Wysłaliśmy kopię od razu do Giedroycia, po czym zwrócił się on do nas z powyższą prośbą.

Zgodziliśmy się. Siedziałam ze słuchawkami i rwałam sobie włosy z głowy z rozpaczy nad poziomem robotników, ich nieumiejętnością formułowania myśli. Było to dla nas tym bardziej szokujące, że akurat wtedy w szwedzkiej Kirunie, czyli hen na północy, trwał strajk sprzątaczek. Udzielały one wywiadów w telewizji. Forma i treść ich wypowiedzi, o co im chodzi, jakie są ich żądania, z czym się nie zgadzają, nie dały się porównać z nieporadnym językiem stoczniowców.

To pokazywało, jak polska klasa robotnicza, oficjalnie sprawująca przecież rządy, była nieprzyzwyczajona do prawdziwej artykulacji swoich postulatów, zepchnięta do roli biernej i pośledniej.

Kompletnie! To był horror. Ale, co ważne, gdy 10 lat później wybuchły strajki sierpniowe, to spostrzegliśmy, że robotnicy wypowiadali się już bardzo dojrzale. To był zupełnie inny język.

Dokładnie w połowie dekady gierkowskiej, która dzieliła te dwa wydarzenia, nakładem „Aneksu” ukazała się pierwsza książka, czyli „Uspołecznienie a ustrój polityczny” Włodzimierza Brusa, ekonomisty i czołowego reprezentanta emigracji pomarcowej. Czy uczestniczyła pani w tym procesie?

Nie, wtedy jeszcze nie. Pamiętam natomiast, że jednym z naszych zmartwień było, żeby przygotować tę książkę tak, by z okładki jak najbardziej przypominała wydawnictwa PRL-owskie. Chodziło oczywiście o zmylenie SB – na okładce nie podaliśmy nazwy wydawcy, bo nic takiego jak Wydawnictwo Aneks jeszcze nie istniało.

Po opublikowaniu Brusa – analizy socjalistycznych stosunków produkcji i ich sprzeczności – przez dłuższy czas na tym polu nic się nie działo, aż do momentu, kiedy w 1977 r. wydali państwo „Czarną księgę cenzury PRL”, czyli materiały Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, wywiezione do Szwecji przez cenzora Tomasza Strzyżewskiego. Materiały – dodajmy – szokujące.

Mieszkaliśmy już wtedy w Londynie, ja byłam po doktoracie i pracowałam w jednym z najlepszych na świecie instytutów prowadzących badania nad nowotworami. Ze Strzyżewskim kontaktował się Gienek. Pamiętam jednak, że mieliśmy wiele wątpliwości. Poprosiliśmy nawet współpracownika „Aneksu” w Szwecji, Andrzeja Koraszewskiego, by spróbował wybadać, na ile te materiały są prawdziwe.

I czy Strzyżewski nie jest aby jakimś prowokatorem?

Właśnie. Co więcej, wiedzieliśmy, że Jan Nowak-Jeziorański w Wolnej Europie obawiał się, że to może być „apokryf”. Podobnie zachował się Giedroyc. Czytaliśmy w Londynie te materiały, mieliśmy je wszystkie rozłożone na dywanie i w pewnym momencie powiedziałam do Gienka: „To musi być prawdziwe, bo tego nie da się wymyślić”. Gdyby ktoś te dokumenty spreparował, to gdzieś, wobec objętości tych zapisów, musiałby nastąpić jakiś logiczny poślizg. A tu wszystko było spójne.

Stefan Kisielewski zapisał w dzienniku, że nawet on, borykający się nieustanie z cenzurą, nie może uwierzyć w skalę tych ingerencji, że dotyczą one nie tylko Katynia, filmów Andrzeja Wajdy czy stosunków gospodarczych z RFN, lecz także np. szpitali budowanych przez zachodnie przedsiębiorstwa lub produkcji cukru.

Uznaliśmy, że właśnie skala oraz sposób uzasadniania ingerencji świadczy o prawdziwości tego materiału. Postanowiliśmy wydawać, a ja robiłam korektę. Zaproponowałam wówczas, by nie publikować materiałów związanych w wojskiem, obronnością, żeby nie narazić nas na zarzut szpiegostwa. Dywersja ideologiczna, o którą nas nieustannie oskarżano, jest bowiem czymś zupełnie innym, więc nie można było pozwolić sobie na to, by dać PRL-owskiej propagandzie pretekst do łatwego ataku.

W tym samym 1977 r., jesienią, „Czarną księgę” wydała w kraju Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA, która potem stała się największym podziemnym wydawnictwem. Choć miała ona już na koncie kilka pozycji, materiały Strzyżewskiego okazały się dla niej przełomowe.

To był moment, kiedy KOR nie wiedział, co dalej robić, skoro zwolniono wszystkich robotników represjonowanych po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie oraz w innych miastach. Jak wiadomo, postanowiono, by działać dalej i przekształcić się w Komitet Samoobrony Społecznej KOR. Chcieliśmy ich wspomóc i dlatego wstrzymaliśmy na kilka miesięcy – choć już przebieraliśmy nogami – druk książki. Dokumenty przekazaliśmy do Polski. Jej wydanie przez NOWĄ, blisko związaną przecież z KOR-em, miało stworzyć dla niego nową jakość, pokazać, że istnieje, ciągle jest ważny i ma coś do powiedzenia. W ten sposób, z czego byliśmy dumni, daliśmy opozycji krajowej możliwość przejęcia politycznej inicjatywy.

Ta publikacja zrobiła w Polsce ogromne wrażenie, wysłano ją chociażby do wielu znaczących osób z establishmentu, m.in. Mieczysława F. Rakowskiego, by nikt nie mógł później twierdzić, że nie wiedział, jak działa cenzura. Jaki był natomiast oddźwięk „Czarnej księgi…” na Zachodzie?

Mieliśmy już sporo kontaktów z prasą, udało nam się więc zrobić dokumentom dużą reklamę, posyłając m.in. egzemplarze do najważniejszych gazet w USA, Francji, Niemczech, nie mówiąc o Wielkiej Brytanii. Zajęli się nimi np. Leopold Unger („Le Soir” i „International Herald Tribune”) czy Leopold Łabędź („The Times”). Reakcja była niesamowita. Właściwie wszystkie tytuły, zarówno duże, jak i małe pisały o tej publikacji, przedrukowywały fragmenty, zrobiły liczne wywiady ze Strzyżewskim. Materiały te porównywano do archiwum smoleńskiej WKP(b), które zdobyte podczas wojny przez Niemców, trafiło potem do Stanów Zjednoczonych i było wykorzystywane jako ważne źródło dla uczonych badających temat represji stalinowskich.

Po sukcesie, jakim stała się publikacja materiałów cenzury, „Aneks” wydaje kolejne książki, choć wciąż na niewielką skalę. Czy można już jednak mówić o powstaniu wydawnictwa jako specjalnie wydzielonej gałęzi państwa działalności?

W 1978 r. ukazało się „Dwadzieścia lat później”, czyli materiały z paryskiej konferencji w 20-lecie roku 1956 – polskiego Października i rewolucji węgierskiej, a następnie tomik wierszy Stanisława Barańczaka „Sztuczne oddychanie”, który on do nas przysłał. W tym samym roku Marcin Król wraz gronem przyjaciół z Warszawy postanowił wydawać w profesjonalnej formie nową serię książek, ale nie chcieli, by ukazywały się one w ramach Instytutu Literackiego czy „Aneksu”. Doszli do porozumienia z paryską Libellą, czyli polską księgarnią-wydawnictwem, założoną tuż po wojnie przez Zofię i Kazimierza Romanowiczów. Ale to my w Londynie zajmowaliśmy się całą stroną edytorską. I tak wyszła książka „Współrządzić czy nie kłamać” Andrzeja Micewskiego, a w następnym roku „Style politycznego myślenia” Marcina Króla. Przedrukowywaliśmy również krajowe kwartalniki – „Res Publicę” i „Krytykę”; także „Zapis”, ale pod egidą pisma „Index on Censorship”, powstałej w 1972 r. brytyjskiej inicjatywy wspierania walki o wolność słowa na całym świecie. Zaczęły do nas spływać maszynopisy oraz zapytania, czy byśmy czegoś nie opublikowali.

Mieliśmy więc pewną renomę i know-how, nie było natomiast żadnej zorganizowanej polityki wydawniczej. To zmieniło się w roku 1982, kiedy musiałam z powodów zdrowotnych zrezygnować z pracy, wymagającej ciągłego kontaktu z wysoką radioaktywnością, noszenia próbek w ołowianym fartuchu itp. Lekarze powiedzieli mi, że muszę radykalnie zmienić tryb życia. No to rzeczywiście radykalnie zmieniłam, biorąc na siebie prowadzenie wydawnictwa książkowego „Aneksu”.

W 1983 r. ukazuje się „KOR” Jana Józefa Lipskiego, książka będąca do dziś podstawową publikacją na temat historii Komitetu, a także „Obóz” Waldemara Kuczyńskiego czy „Internowanie” Tadeusza Mazowieckiego, które opisywały represje wobec działaczy „Solidarności” po 13 grudnia 1981 r. Jakie było kryterium doboru tych publikacji?

Wtedy łakomym kąskiem było wszystko, co dotyczyło stanu wojennego, problemów bieżących i bolesnych.

Zapis tego, czym żył kraj?

Tak, chcieliśmy dać ludziom możliwość poznania, co przeżyli i jak myśleli czołowi działacze opozycji, którzy zostali internowani w stanie wojennym.

W katalogu „Aneksu” szybko zaczęły jednak pojawiać się pozycje odległe od takiej „bieżączki”. Już w 1983 r. wydali państwo słynną książkę „W czterdziestym nas, matko, na Sibir zesłali” Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross o deportacjach w głąb ZSRR w latach 1940–1941. Nieco później „Onych” Teresy Torańskiej, „Nieznośną lekkość bytu” Milana Kundery, książki Leszka Kołakowskiego… Czy można tu mówić o pewnej linii, czy raczej dominującą zasadą był synkretyzm, eklektyzm?

Linia była jedna. W roku 1987 ukazała się „Struktura kłamstwa” Piotra Wierzbickiego. Gdy dostałam maszynopis, stwierdziłam: „Świetna książka!”. Wierzbicki był jednak poróżniony z Adamem Michnikiem. Pojawiły się wątpliwości, czy w takim razie należy to wydawać. Powiedziałam wtedy: „W Wydawnictwie Aneks nie ma zapisu na nazwiska. Wydaję to, co mi się podoba!”.

A gdyby miała pani podsumować – co się pani podobało?

Tu nie chodziło o to, co mnie się podobało, tylko o to, co ma jakąś wartość – według mnie – niezależnie od tego, czy zgadzam się z autorem, czy nie. A jeśli chodzi książki, które zrobiły na mnie wielkie wrażenie… Podam panu przykład wydanego w 1983 r. „Wiernego Rusłana” Grigorija Władimowa. Fantastyczna i wstrząsająca książka, niestety nie do wznowienia, bo autor oskarżył emigracyjne wydawnictwo rosyjskie, które ją opublikowało w Niemczech, o kradzież praw autorskich i zakazał jakichkolwiek nowych wydań. To dzieło o Gułagu, a konkretnie o psie, który „pracował” w łagrze. W 1956 r. po likwidacji obozów część psów została zabita, a część puszczona luzem – jak Rusłan. Bezdomny i bezpański, założył rodzinę, dbał o nią, ale jednocześnie miał poczucie obowiązku i wiedział, że o określonej godzinie ma stawić się na stacji kolejowej, by pilnować porządku wśród przybyłych więźniów, którzy jednak się już nie pojawiali… Aż pewnego dnia – po rzuconym przez Chruszczowa haśle „zaorania ugorów” – na stację wjechał pociąg pełny ludzi wolnych, ochotników. Psy, widząc znaną im sytuację wysypującego się tłumu z wagonów, rzuciły się na nich i próbowały ustawić w karną kolumnę. Strzelanina, Rusłan został ciężko ranny. A czytelnik całkowicie się z nim identyfikuje – z psem, który został czegoś nauczony i przeżywa degradację własnego życia. My zaś razem z nim.

Bardzo przewrotne.

Tak, niesamowite.

A jak wyglądały organizacyjne, finansowe podstawy wydawnictwa?

Miałam kiedyś śmieszną rozmowę ze znanym ekonomistą Staszkiem Gomułką. Byliśmy u niego i jego żony Joanny na kolacji i w pewnym momencie Staszek zapytał: „A jak tam Aneks?”. Odpowiedziałam, że jakoś wiążę koniec z końcem, że piszę do różnych fundacji z prośbą o wsparcie finansowe… Staszek słucha i słucha, po czym pyta: „A jaką masz pensję?”. Spojrzałam na niego zdziwiona i odparłam, że żadną. „No to ty ciągle pracujesz na stratach”, odparł. Uświadomił mi wtedy, że tak jest rzeczywiście. A taka byłam dotąd zachwycona, że to udaje się jakoś spiąć.

W związku z tym byłam okropnie skąpa przy negocjacjach z każdym grafikiem czy drukarnią. Wiedziałam natomiast, że należy uczciwie wynagradzać ludzi pracujących przy składzie – pod koniec lat 80. to była już cała grupa osób.

Emigranci? 

Tak, zarówno solidarnościowi, jak i wcześniejsi. Do tego dochodziły wynagrodzenia dla autorów krajowych, wypłacane (o ile można było przesłać pieniądze) oczywiście bez żadnych umów. Staraliśmy się również, żeby nasze książki były czytane w Wolnej Europie i w BBC, bo wtedy autorzy dostawali dodatkowe tantiemy.

Do 1989 r. włącznie „Aneks” wydał około 70 pozycji. Około 50 książek ukazało się natomiast już w III RP, m.in kilka tomów tajnych dokumentów Biura Politycznego KC PZPR, „Serce Europy” Normana Daviesa, klasyczną już pozycję „Opozycja polityczna w PRL 1945–1980” Andrzeja Friszkego. W przeciwieństwie więc do kwartalnika, który zakończył działalność wraz z transformacją, wydawnictwo trwało dalej. Jakie było podłoże decyzji?

Kwartalnik był czysto polityczny, więc utracił sens bytu, gdy wszystko już można było otwarcie powiedzieć. Natomiast wciąż byłam zalewana propozycjami wydawania przeróżnych książek. Wydawaliśmy przecież nie tylko rzeczy polityczne, lecz także chociażby poezję. Ponadto „Aneks” miał po prostu markę dobrej oficyny, która przygotowuje publikacje bardzo starannie.

Czułam więc, że moja działalność wciąż jest potrzebna. Zaczęłam krążyć między Warszawą a Londynem, załatwiałam dystrybutorów, szukałam nawet w Polsce drukarni. Pamiętam, jak wróciłam załamana z takiego objazdu po miastach wojewódzkich, kiedy okazało się, że druk w Polsce jest droższy niż w Wielkiej Brytanii. Nagle zwrócił się do mnie Wiesław Uchański z „Iskier” i zaproponował, bym sprzedawała swoje książki w jego księgarni na Smolnej.

To było dość symboliczne: współpraca emigracyjnego „Aneksu” z oficjalnym, państwowym wydawnictwem doby PRL.

Tak, i z początku mi to źle brzmiało. Pytałam różnych ludzi i ktoś powiedział: „Skoro ci to proponuje za darmo – zgódź się”. I tak zrobiłam. Nigdy tego nie żałowałam, bo Uchański okazał się jedną z nielicznych osób, które „Aneksowi” pomogły. Powiedziałam mu, że chcę mieć na wyłączność jedno okno wystawowe. Dostałam, a potem całkowicie je zdemolowałam. Byłam przyzwyczajona do rozwiązań zachodnich, a nie polskich, gdzie wstawiało się wówczas jak najwięcej książek, byle tylko pokazać okładkę. Ja natomiast powiększałam niektóre z nich do dużych rozmiarów i wieszałam może dwa czy trzy takie plakaty obok paczek książek, zapakowanych w szary papier. Uchański był początkowo załamany, ale potem powiedział: „Wiesz? Każdy, kto przechodzi, zatrzymuje się przed twoją witryną i ogląda ją dokładnie”. Pierwszą książką, którą sprzedawaliśmy w „Iskrach”, był „Gwiezdny czas” Jacka Kuronia, w 1990 r. W dniu otwarcia części „Aneksowej” księgarni dyrektor Uchański spytał: „Czy ty wiesz, dokąd sięga kolejka?”. „Jaka kolejka?”. „Słuchaj, ludzie stoją aż do mostu Poniatowskiego!”. Można powiedzieć, że weszłam na rynek z hukiem. To nastroiło mnie optymistycznie – aż nie zderzyłam się z prozą życia.

Rozmawiałem z ludźmi Niezależnej Oficyny Wydawniczej, którzy również przeżyli w pierwszej połowie lat 90. takie zderzenie, gdy okazało się, że ludzie wcale nie chcą czytać dawnych dysydentów. Jak to wyglądało w przypadku „Aneksu”?

Książki sprzedawały się dobrze. Szokiem była dla mnie natomiast obserwacja wychodzących na powierzchnię wydawnictw drugoobiegowych. Widziałam głęboką demoralizację, brak świadomości istnienia czegoś takiego jak prawa autorskie, brak przekonania, że nie można już działać tak, jak w konspiracji, kiedy można sobie było przedrukować książkę bez powiadamiania autora. Opowiem zresztą historię jeszcze sprzed transformacji. To mógł być jakiś 1986 r. Bronisław Geremek zwrócił się do mnie, czy nie wydałabym wspomnień Wałęsy. Oczywiście! Dostałam maszynopis, przeczytałam – i zawiadomiłam go, że to jest całkowita kompromitacja autora. Bo z jednej strony mówi Wałęsa, tym swoim fantastycznym stylem – a obok pisane dojrzałym językiem teksty autorów opracowania. Kontrast był zbyt duży. Dałam znać, że chcę dostać oryginalne taśmy. Geremek odpowiedział, że je dostanę, ale nic do mnie nie dotarło. W 1988 r. po raz pierwszy wpuszczono mnie do Polski, spotkałam się z Wałęsą, który zaczął dopytywać, co się dzieje z książką. Spytałam o to Andrzeja Celińskiego, który powiedział, że taśmy i poprawiony maszynopis zostały wysłane okazją do Paryża, do Piotra Jeglińskiego ze „Spotkań”, który miał to zaraz posłać dalej do Londynu. Nie posłał – sam to wydał.

Do tego doszły po 1989 r. nowe zjawiska związane z rodzącym się polskim kapitalizmem…

Recenzje z książek „Aneksu” były w zasadzie bardzo dobre, więc zaczęli zgłaszać się dziennikarze z telewizji czy pism regionalnych. Mówili: „Cudowna książka!”, musimy o niej napisać/pokazać, ale… to kosztuje… Odpowiadałam, że ich propozycja to nie recenzja, ale reklama i jak chcę taką zamieścić, to wtedy płacę. Nie byłam przyzwyczajona do takiego kombinowania… Straciłam mnóstwo pieniędzy na podejrzanym pożarze jednej z hurtowni, po którym jej właściciel, dawny opozycjonista, oświadczył, że nie może pokryć strat, które poniósł „Aneks” i inne – jak mniemam – wydawnictwa. Inny hurtownik, także wywodzący się z podziemia, nas po prostu oszukał. Borykałam się z niewypłacalnością księgarzy, choć było też kilka miejsc, w których wszystko było rozliczane uczciwie: Prus, księgarnia Czesława Apiecionka… To wszystko sprawiało, że działalność wydawnictwa stała się ciągłą walką o przetrwanie. W pewnym momencie powiedziałam sobie: byłam własnym dyrektorem, redaktorem, sprzątaczką. Ale teraz już nie muszę. Tyle wolności, tyle wydawnictw, starych i nowych. Wystarczy tej szarpaniny. I w 1999 r. ukazała się ostatnia książka „Aneksu”, „Wejdą – nie wejdą. Polska 1980–1982: wewnętrzny kryzys, międzynarodowe uwarunkowania”, czyli materiały z konferencji w Jachrance w 1997 r. z udziałem ważnych aktorów politycznych tytułowego okresu ze strony władz, opozycji, Zachodu i Kremla.

Jak więc dziś ocenia pani decyzję, by nie zamykać wydawnictwa w roku 1989?

Pozytywnie. Dlatego, że udało mi się wprowadzić na polski rynek kilku nieznanych autorów, na przykład fantastyczną Idę Fink („Skrawek czasu” w 1987 i „Podróż” w 1990 r.), która w niezmiernie oszczędny sposób, delikatną kreską opisywała stosunki polsko-żydowskie w czasie okupacji. Wydałam bardzo ważną książkę Timothy’ego Gartona Asha „W imieniu Europy. Niemcy i podzielony kontynent”; przypomniałam postać Hugo Steinhausa, publikując jego wspomnienia. Trudno mi jednak oddzielić te pozycje od tych wydanych przed 1989 r. W 1987 r. opublikowaliśmy „Bajki. Opowieści biblijne. Rozmowy z diabłem” Leszka Kołakowskiego z ilustracjami Andrzeja Dudzińskiego, który mieszkał wtedy w Stanach i potem powiedział mi: „Nina, dzięki tobie wróciłem na polski rynek”. Nie pozwalaliśmy również zniknąć z polskiego horyzontu wielkim pisarzom: Tadeuszowi Konwickiemu czy Kazimierzowi Brandysowi, który dziś jest już niesłusznie trochę zapomniany. Poruszaliśmy tematykę żydowską, jak choćby w niezwykle ważnej „Wojnie żydowsko-niemieckiej” (to już 1992 r.), stanowiącej zredagowany przez Pawła Szapiro przegląd głosów polskiej prasy konspiracyjnej, od prawa do lewa, na temat Żydów i powstania w getcie warszawskim. To wszystko służyło – przynajmniej niektórym – do wyrabiania sobie nowego, szerszego oglądu rzeczywistości.

A co „Aneks” dał pani osobiście?

Wydanie publikacji dla tak ważnych życia politycznego i społecznego, tak dobrych pozycji poetyckich i literackich, które spotykały się z uznaniem, były źródłem satysfakcji… Po zamknięciu Wydawnictwa Aneks ściągnęłam od dystrybutorów niesprzedane egzemplarze i po rozmowie z rzeczniczką służby więziennej, w czasie której upewniłam się, że są w Polsce więzienia, gdzie „podopieczni” mają możliwość uczenia się, a nawet studiowania, przekazałam książki do ich bibliotek. Od kilku więźniów dostałam potem listy…

Poza tym, zmuszona czytać wszystkie te książki, mnóstwa rzeczy po prostu się uczyłam. Nagle zaczęłam żyć w zupełnie innym świecie, nie tylko pośród wirusów, bakterii i komórek. Poczucie satysfakcji towarzyszyło mi również wtedy, gdy po wydaniu przez Jacka Kuronia pierwszej książki w BGW, Jan Józef Szczepański napisał w „Tygodniku Powszechnym”, że on jednak woli Kuronia w „Aneksie”.

Lista wszystkich książek Wydawnictwa Aneks znajduje się tutaj zaś wybór okładek – w tym miejscu